poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Przerwa na pracę

Przyszedł sezon.... w turystyce to coś jak żniwa w rolnictwie. Posty będę zamieszczał teraz nieregularnie, bo pojawiła się wredna, złośliwa i wymagająca Pani Praca. I wygląda na to, że zostanie ze mną do września...... Lubimy się, ale to szorstka przyjaźń, z dużym dystansem i bez różowych okularów.

środa, 15 kwietnia 2015

Witamina

- No co się śmiejesz?! Sraczkę mam! - wygłaszam oficjalny komunikat, widząc kpiące spojrzenie, którym Ewa wita mnie, gdy kolejny raz wracam z hotelowej toalety. Trochę zbyt głośno podzieliłem się gnębiącym mnie nieszczęściem, bo siedzący obok nas facet zaczyna przyglądać mi się z lekkim obrzydzeniem. Klasyczny lew basenowy, wystrojony w nieskazitelnie białe wdzianko szczelnie opinające wystający brzuszek i podkreślające czerwoną opaleniznę . Czeka tak jak my, na transfer na lotnisko i chroni się przed karaibskim upałem w klimatyzowanym hotelowym lobby.
- Jak tak dalej pójdzie to zabraknie papieru w kiblu – uświadamiam wszystkim obecnym skalę męczącego mnie zjawiska. Ewa puka się palcem w czoło i pokazuje mi, abym się już nie odzywał. Facet szepcze coś do ucha swojej towarzyszki, a ta rzuca mi pogardliwe spojrzenie znad wściekle czarnych rzęs.
- Znikąd współczucia – myślę sobie i skupiam się na odczytywaniu sygnałów, jakie do spółki ze zwieraczami przesyłają mi moje jelita. Trzeba być podwójnie czujnym, bo wróg stoi u bram. Jednocześnie przypominam sobie jakie brudne łapy miał ten rybak, który częstował mnie wczoraj świeżymi krewetkami na ostatniej dzikiej plaży, na jakiej zatrzymaliśmy się przed zakończeniem naszego objazdu Dominikany. Chyba potem pożałował swojej wielkoduszności, bo zeżarłem mu prawie pół siatki. A teraz cierpię.... Próbuję zająć umysł czymś innym niż myślenie o gównie i porządkuję w głowie świeże, jak te nieszczęsne krewetki, wspomnienia z kończącego się właśnie wyjazdu. Przejechaliśmy ponad tysiąc kilometrów, szukając miejsc i ludzi nieskażonych wirusem masowej turystyki. Luksusowe resorty z all inclusive zamieniliśmy na podejrzane noclegownie ze śniadaniem w ulicznych comedorach, uprzątnięte plaże pełne leżaków na dzikie łachy piachu, a zorganizowane wycieczki na wąskie ścieżki zapomnianych szlaków.
- Jak się Państwu podobała Dominikana? - Ewa zaczyna konwersację z hotelowym macho, próbując zatrzeć negatywne wrażenie, jakie wywarły na siedzącej obok nas parce moje zwierzenia.
- Och, wie pani. Rewelacja! Hotel przecudowny! Przepyszne jedzenie, alkoholu do oporu. Rzuci się parę dolarów i kelnerzy skaczą wokół człowieka, aż się miło robi – lew basenowy rzuca mi pełne wyższości spojrzenie. W odpowiedzi wywalam na stolik lekko brudnawe stopy w zajechanych japonkach i zamykając oczy, z uwagą zaczynam przysłuchiwać się rozmowie.
- A mieli Państwo okazję trochę pozwiedzać? – Ewa niczym wytrawny ambasador walczy o uratowanie resztek stosunków dyplomatycznych.
- O tak! Z tym , że my nie lubimy odwiedzać sztampowych miejsc, pełnych turystów. Na wyjazdach szukamy soli życia – facet potoczył wokół dumnym wzrokiem, a ja ze zdumieniem otworzyłem jedno oko, czekając w napięciu na dalszy ciąg monologu. Właściciel białego wdzianka nie przypominał Toniego Halika.
- To co Państwo widzieli? Saonę? Wodospady? - kontynuuje konwersację Ewa i dyskretnie próbuje zepchnąć moje nogi ze stolika.
- Nie! Nie! My zdecydowaliśmy się zobaczyć Dominikanę od kuchni. Wykupiliśmy wycieczkę do miejsc, gdzie żyją lokalsi i widać prawdziwe życie – w głosie lwa słychać nieskrywaną dumę.
- Wow! A gdzie konkretnie? - Ewa już jawnie podpuszcza faceta.
- No...eeee.... Najpierw było Hi..Hi – poszukiwacz soli życia zaczyna się czerwienić.
- Higuey? Takie miasto z katedrą? - staram się być pomocny, ale gość kompletnie mnie ignoruje.
- Następnie pojechaliśmy odwiedzić karaibską szkołę pod palmami. Ale wszystko to nic, przy tym czego doświadczyliśmy na końcu – facet jest autentycznie podekscytowany. Wstrzymuję w napięciu oddech.
- Do hotelu wracaliśmy autobusem krytym strzechą, kierowca puścił "Jesteś szalona", a obsługa polewała nam rum krzycząc : "Witamina! Witamina!". Mówię pani, prawdziwy karaibski folklor.

środa, 8 kwietnia 2015

Odprawa bezbiletowa

- Pan już pracuje? - pytanie zaskakuje mnie w momencie jak wciągam przez głowę firmową koszulę. Przeciskam przez służbowe wdzianko swój wielki poczochrany łeb i zaspanymi oczkami lustruję ciekawskiego niecierpliwca. Duży, starszawy facet w kapeluszu w maskujące ciapki, markowym polarze, goreteksowych spodniach i trekkingowych butach. Całości dopełniają wodoodporna teczka na dokumenty i przeciwsłoneczne okulary, które wsadził na nos mimo późnej pory.
- Ani chybi jakiś niespełniony komandos, co siedmiodniowy wyjazd all inclusive odbiera w kategoriach survivalowej przygody. Dobrze, że wpierw zapytał, a nie rzucił od razu granatem – moje przemyślenia zachowuję dla siebie i z namaszczeniem odpalam komputer.
- W czym mogę Panu pomóc? – koszulę mogę mieć wymiętą, oczy podkrążone i włos zwichrzony, ale standardy trzymam zawsze i mimo środka nocy staram się, aby w moim zachęcającym uśmiechu było jak najmniej ironii. Komandos wyciąga z teczki plik papierów.
- Podrukowałem wszystko co było – informuje mnie głośno i toczy wokół dumnym wzrokiem.
Przyszedłem godzinę przed czasem, terminal jest pusty, więc z nudów jestem wręcz gotów zacząć bić brawo. Sterta papierów ma ze trzy centymetry. Dostrzegam dziesięć stron warunków umowy, potwierdzenie opcji, potwierdzenie rezerwacji, opis hotelu, korespondencję mailową z biurem, vouchery, nawet druk reklamacyjny. Z całej kupy świstków wyciągam voucher hotelowy i potwierdzenie ubezpieczenia.
- Ten papierek pokaże Pan w hotelu, z tego skorzysta w razie choroby, a do odprawy zapraszam z samym dowodem – odsuwam pozostałe druki, wśród których zauważam kartę zatytułowaną "Jak nie zgubić się na lotnisku".
- Czyli do odprawy z dowodem i z tym? - komandos zręcznie wyłuskuje z całego bałaganu pięciostronicową rozpiskę lotu.
- Z samym dowodem – kręcę przecząco głową.
- Czyli najpierw kładę to, a później dowód? - dziadek twardo trzyma się planu.
- Kartkę z lotem może Pan schować – widzę jak w oczach pasażera zaczyna pojawiać się panika.
- To z czym mam iść do tej odprawy? - w głosie komandosa pojawia się agresja, a ja z obawą zaczynam przyglądać się jego wypchanemu wojskowemu plecakowi.
- Najlepiej z samym dowodem – konsekwentnie rujnuję całą misternie zaplanowaną procedurę.
- To po co ja to wszystko drukowałem? - rozpacz dziadka jest autentyczna.
- Nigdy nie wiadomo... zawsze będzie można zrobić ognisko, jakby w hotelu było za zimno – nie mogę sobie odmówić małej przyjemności.
- A to czemu służy? – dziadek zrezygnowany odłożył papiery, ale dorwał się do leżących na blacie zawieszek bagażowych.
- Wpisuje Pan imię, nazwisko i zawiesza na rączce.
Facet wyciąga grubą jak moja noga łapę, przymierza do niej zawieszkę i z przerażeniem stwierdza:
- Ale na moją rękę się nie zmieści!

środa, 1 kwietnia 2015

Wal-Mart

Prezenter telewizyjny Jarosław Kuźniar prowadzi biuro podróży organizujące egzotyczne wyprawy. Oprócz standardowego ludzkiego powiewu zawiści, fakt ten, nie wywołał u mnie wielkich emocji. Facet ma kasę, niech ją topi. Kto bogatemu zabroni? Ot, taka warszawska fanaberia. Jednak informacja o tym, że na prywatne wakacje wybiera kierując się zasadą: "Im mniej rodaków wokół tym lepiej", wzbudziła już mój szacunek. Sam postępuję podobnie, niemniej prowadząc biuro podróży, jakoś staram się mojej niechęci do rodaków za granicą nie upubliczniać. A tu proszę gość ma jaja, żeby powiedzieć wprost, że działając w sektorze usług turystycznych, turystów nie cierpi. Pełen ekshibicjonizm duchowy i szczerość do bólu. Podwójny szacun dla, zaryzykuję nieśmiało, kolegi z branży.
Za to porada jak tanio podróżować po USA sprawiła, że serce zabiło mi szybciej, a w oku zakręciła się łza nostalgii. Dla niewtajemniczonych przypomnę, że Pan Jarosław doradza kupno sprzętu turystycznego na miejscu, w amerykańskiej sieci sklepów Wal-Mart, a następnie jego zwrot po zakończonej wyprawie. Wystarczy powiedzieć, że nam dany produkt nie pasował. Szast prast! Sklep odbiera towar, oddaje pieniądze i można wracać z pełnym portfelem do Polski. Rada, jakby nie było, warta kilkaset dolców.
W tzw. "stanach" spędziłem ponad dwa lata. Jak tak liczę na szybko, to na podróżach zeszło ponad pół roku, a resztę spędziłem w pracy od rana do nocy, a czasami i od rana do rana. Każdego zarobionego dolara traktowałem z nabożną czcią jaka przysługuje najwyższemu wcieleniu boga Mamony. Reżim finansowy narzuciłem okrutny. Większa część zielonych szła do skarbonki, a pozostała przeznaczana była na podróże. Sponsorem każdego wyjazdu, trochę wbrew swojej woli, niemniej był Wal-Mart.
Zasada zwrotu niechcianych towarów w tej amerykańskiej sieci jest tak absurdalnie prosta, że do dziś nie do końca w nią wierzę. Pierwszą rzeczą jaką tam oddałem był rower. Jako powód podałem brak informacji, iż nie jest on dostosowany do osób powyżej dwóch metrów wzrostu, co miało w moim przypadku skutkować kontuzją dolnego odcinka kręgosłupa. Do dziś pamiętam wytrzeszczone jak cebule oczy pracownicy sklepu, która z przerażeniem słuchała moich chrząknięć i z niemym zachwytem podziwiała moje ekwilibrystyczne pozy, którymi chciałem podkreślić jak bardzo skrzywdziło mnie trzymiesięczne używanie podstępnego roweru. No ale spróbujcie powiedzieć "Oddaję rower z powodów zdrowotnych" używając tylko zwrotów "How are you?" i "My name is Simon".
Blender oddałem już bez większych problemów, inkasując oprócz pełnego zwrotu kupon rabatowy na kolejne zakupy. To był bonus za pilną naukę angielskiego, dzięki której mogłem przedstawić wzruszającą historię mojej ośmioosobowej rodziny, która co ranek kłóci się o koktajl, gdyż zbyt mała pojemność urządzenia nie pozwala zaserwować wszystkim śniadania w jednym czasie. Oczywiście upewniłem się wcześniej, iż sklep nie oferuje egzemplarza o większej pojemności.
Eskimoski śpiwór, który przestał mi być potrzebny po powrocie z Yellowstone, oddawałem opowiadając mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak zapach materiału, z którego jest wykonany, przyciąga niedźwiedzie. Cały dział obsługi klienta słuchał mnie z otwartymi ustami, a dwa dni później słyszałem jak kasjerki szepczą do siebie: "Patrz! To ten chłopak z Polski, co przeżył atak niedźwiedzi!" Misia rzeczywiście widziałem, ale leżał leń na zwalonym pniu i chrapał. I jakoś nie palił się do ataku ani na mnie, ani na walmartowy śpiwór.
Z doświadczenia mogę więc potwierdzić, iż Pan Jarosław nie ściemnia i towary zakupione w Wal-Marcie można oddać bez zbędnego wysiłku, mówiąc, że nam nie pasują. Tylko tak sobie myślę, że chyba nudno jest na tych kuźniarowych wyprawach.

środa, 25 marca 2015

Dowód

- Pasażer podróżujący na Wyspy Kanaryjskie musi okazać się przy checkinie ważnym dowodem lub paszportem – tłumaczę spokojnie, a praktykantki poważnie kiwają głowami i z tępymi minami patrzą w czarny ekran komputera. Kręcę zrezygnowany głową.
- Słuchajcie pana, bo same mądrości prawi – Kisia rzuca złośliwie, a następnie z namaszczeniem wsadza do ust wielkie ciastko własnej produkcji i bezczelnie kładzie nogi na stół. To jest jak średniowieczne rzucenie rękawicy. Na końcu języka mam już ripostę, ale na pomoc Kisi przychodzi wściekły dzwonek telefonu. Praktykantki podskakują przestraszone.
- Widziałyście już w życiu telefon? - wylewam trochę żółci na Bogu ducha winne dziewczyny, które z przerażeniem potakują głowami. Białe koszulki, czarne marynarki i dźwięki, które z siebie wydają, upodobniają je do wielkich pingwinów.
- No to śmiało, nie ugryzie – wskazuję na lekko sfatygowany aparat. Wyższa praktykantka, okazuje się odważniejsza i nieśmiało podnosi słuchawkę.
- Yyyyy.... - dziewczyna rozpaczliwie próbuje się przedstawić. Po chwili zarzuca bezowocny wysiłek i w skupieniu słucha zdecydowanego głosu w słuchawce.
- Wredna piz..a gdzieś idzie? - patrzy na nas z niedowierzaniem i próbuje przekazać treść rozmowy.
- Oooo! W końcu jakaś akcja – Kisia łapie w lot. Też kiedyś była taka nieogarnięta, więc jej pewnie łatwiej. Zmienia pozycję z półleżącej na pionową i z zaciekawieniem wychyla się zza biurka, wypatrując tak ekspresyjnie anonsowanego pasażera. I rzeczywiście w naszym kierunku zmierzają szybkim krokiem dwie panie.
- Nikt mi nie powiedział, że paszport musi być ważny! - młodsza z nich od razu przystępuje do ataku. Wzdycham ciężko, ale wyjątkowo powstrzymuję się od komentarza i ze słodkim jak kisiowe ciasteczka uśmiechem pytam:
- A czy ma pani ważny dowód osobisty?
- No mam! W domu! - z moją małą pomocą, ale pani uruchamia wyłączony na czas wakacji mózg.
- A jak daleko jest dom? - jeszcze trochę pomagam, na wypadek gdyby nie wszystkie styki odpaliły.
- Dwadzieścia minut od lotniska – w oczach zapominalskiej pojawia się błysk olśnienia. W każdym z nas podobno drzemie geniusz, tylko nie zawsze potrafimy go obudzić.
- Do końca odprawy jest pół godziny, więc jak się taksówkarz pośpieszy to jakoś panią na ten lot wepchniemy – Kisia trąca mnie pod biurkiem nogą domagając się jakiejś szpili.
- Taksówka będzie mnie kosztowała ponad pięćdziesiąt złotych! Brat mi przywiezie – Pani rzuca mi pełne politowania spojrzenie, odwraca się i wyciąga komórkę. Jak widać obudziłem geniusza o profilu matematyczno-organizacyjnym. Pingwiny kiwają głowami, a Kisia uśmiecha się złośliwie.
- Tylko proszę pamiętać, że o 17:00 zamykamy odprawę – rzucam za babą.
- Spokojnie, damy radę – kobitka odchodzi w kierunku krzesełek.
Czas biegnie nieubłaganie. Kobiety kręcą się niespokojnie na twardych siedziskach, a brata wciąż nie widać.
- Spóźni się na bank – podsłuchuję rozmowę dziewczyn z checkinu, gdy do terminala wpada zdyszany, ogolony na zero chłopak w dresie i dramatycznym gestem przekazującego pałeczkę sztafety, wręcza siostrze dokument. Kobieta podrywa się energicznie i wymachując różowym plastikiem, zbliża się do naszego stanowiska.
- Zapraszam jak najszybciej do odprawy – w głębi ducha czuję ulgę i nawet coś na kształt wdzięczności. Jakby nie było, brat dresiarz zaoszczędził mi kupę papierkowej roboty.
- Na drugi raz tak pan nie panikuje – kobietka rzuca czułe podziękowanie.
- Ale pan mówił, że na Kanary tylko dowód lub paszport – mniejszy z pingwinów odzywa się ludzkim głosem.
- Momencik! Mogę zobaczyć?- wołam odchodzącą kobietę i wskazuję palcem na dokument.
- Proszę – babsko ciężko wzdycha i podaje mi swoją przepustkę do świata wakacji
- Dowodu osobistego brat nie przywiózł? - pytam retorycznie pukając palcem w duży napis: 'PRAWO JAZDY"



środa, 18 marca 2015

Majonez

- Mamy do przekwaterowania piętnaście osób. W sumie z pięciu hoteli – Patrycja próbuje mówić raźnym głosem, ale wychodzi jej to nad wyraz słabo. Patrzy ponuro w kartkę z nazwiskami szczęśliwców. Niczego nieświadomi ludzie siedzą teraz pewnie w samolocie i popijając drineczki przechwalają się kto mniej zapłacił za wakacje. Taki narodowy sport. 
W Sharm el Sheikh trwa obecnie jakaś wielka międzynarodowa konferencja, overbooking goni overbooking i ogólnie jest lekki bałagan, co oznacza zamiany hoteli i wielogodzinne kłótnie z turystami. Ostatnio jedna rodzina poczuła zew pustyni i niczym rasowi Beduini rozbiła w lobby całkiem profesjonalny obóz, odmawiając zmiany hotelu. Nic nie wskórał rezydent, ani dyrektor hotelu. Udało się ich zmiękczyć dopiero Rosjanom, którzy im zrobili nad głową imprezę do piątej rano.
- Wszystkich wysyłamy do Rehany. Tam nie jest tak źle, więc może nie będzie takiej awantury jak ostatnio – Patrycja nakreśliła plan i teraz szuka wzrokiem ochotnika, który go zrealizuje. Rezydenci zaczynają przyglądać się z zainteresowaniem brudnej podłodze w biurze, a w pomieszczeniu zapada grobowa cisza.
- Majonez! Ty będziesz odpowiedzialny za kwaterunek – dziewczyna zwraca się do młodego Egipcjanina, który mimo wszechobecnego upału siedzi pod krawatem i w marynarce.
- Do ciarnej roboty zawsie Muzin – chłopak uśmiecha się blado. Ma na imię Mohamed, a ksywę zawdzięcza powtarzanemu jak mantra ostrzeżeniu, że "jak ktoś się boi egipskiej ślaczki, to niech nie je majoneziu".
- Nie marudź! Kaśka weźmie ich na klatę rano na spotkaniu informacyjnym – Patrycja ucina marudzenie Majoneza i zachęcająco uśmiecha się do wielkiej dziewczyny, która ledwo wcisnęła się w męski rozmiar służbowej koszuli. Kasia jest wręcz stworzona do pacyfikacji niezadowolonych turystów. Głos ma tak tubalny, że przekrzyczy największe histeryczki, a gabarytem przerasta niejednego awanturnika, więc rękoczyny też odpadają. Jak to opisał w reklamacji jakiś mięczak przekwaterowany z pięciu gwiazdek z aquaparkiem do czterech z basenem w remoncie: "Rezydentka budziła grozę. Była jak spychacz, głuchy na nasze prośby". Kopia pisma wisiała w biurze przez miesiąc, a Kaśka dostała wtedy premię za "wzorowe wypełnianie obowiązków".
- Piętnaście osób to dużo. Mohamed da sobie radę sam? - w Nowej jak widać drzemią wielkie pokłady empatii i chęć do pracy. No ale trzeba jej wybaczyć. Jest tutaj od tygodnia, więc ma prawo nie wiedzieć, że ten śniady chłopak z nieśmiałym uśmiechem, jest mistrzem manipulacji i królem krętaczy, który z każdej awantury wychodzi obronną ręką.
- Masz rację! Musisz się uczyć od najlepszych, więc pojedziecie razem. Samolot przylatuje o północy – Patrycja uśmiecha się złośliwie i kończy odprawę.
Maszyna ląduje punktualnie. Nowa nerwowo obserwuje jak Mohamed wita pierwszych wyłaniających się z hali przylotów. Szeroki uśmiech, ciemne oczy sarny i spokojny głos z uroczym akcentem budzą zaufanie i przyjazne spojrzenia. Po chwili Egipcjanin jest już kumplem większości nowo przybyłych turystów. Ludzie zmęczeni podróżą i późną porą zajmują miejsca w autokarze i w oczekiwaniu na pozostałych uczestników wyjazdu zapadają w pierwsze drzemki.
- Mohamed! Idziemy spać! Powiesz przez mikrofon jak będziemy pod naszym hotelem? – skacowany facet ze złotym łańcuchem na szyi krzyczy z tylnego siedzenia autokaru.
Gdy autobus rusza, większość turystów pogrążona jest w głębokim śnie. Egipcjanin wyczytuje kolejne nazwy hoteli i nazwiska gości. Pomaga wyciągać walizki i poklepując zaspanych po plechach, delikatnie popycha w kierunku kolejnych recepcji.
- Ty Majonez, a ci z tego Radissona nie mieli być przekwaterowani? - konspiracyjnym szeptem pyta Nowa.
- Psiecieś sią – Egipcjanin mruczy jej do ucha i wskazuje na napis Rehana, który niczym halogenowa latarnia rozświetla czarną egipską noc.
- O kurna! Byliśmy już tu dzisiaj trzy razy – Nowa rozpoznaje hotelowe wejście.
- Cicho! Musimy tu psijechać jeście z jedna rodzina. Żlobimy dwa inne hotele i wlócimy – Majonez uśmiecha się porozumiewawczo
- To ty im nic nie mówisz? - Nowa jest w szoku i patrzy z przerażeniem na parkę, która znika w wejściu do hotelu, nie odnotowując faktu, iż kwaterują się w innym obiekcie niż zarezerwowali.
- Po cio ich stresować w noci? Sią na wakacijach! - Majonez zdecydowanym ruchem wykreśla dwa kolejne nazwiska z piętnastoosobowej listy wybrańców.

środa, 11 marca 2015

Kierownik

Budzik dzwoni i wibruje na biurku jak szalony. Wygląda, że dzisiaj zależy mu na robocie bardziej niż mnie. Przeklinam w głos. Jest trzecia w nocy. Lotniskowy fenomen nigdy nie przestanie mnie dziwić. Biała koszula, identyfikator, krótkofalówka, żółta kamizelka, żargon niezrozumiały dla lamerów. Każdy ku..wa zazdrości. Tylko godziny pracy jak 150 lat temu na plantacji bawełny i wypłata lekko głodowa. No ale tego już nikt nie wie, a jakoś się sam nie chwalę....
Po chwili w czwórkę siedzimy w samochodzie i mkniemy przez ciemne puste ulice. Ewa przysypia, a Anka wierci się cała wkuta, z obrzydzeniem patrząc jak Marcin z precyzją zegarmistrza skręca wielkiego "lolka". Widać już wjazd pod terminal, gdy chłopak nerwowo krzyczy, żebyśmy się zatrzymali. Zjeżdżamy w zatoczkę i Marcinek wyskakuje z samochodu rzucając:
- Dojdę spacerkiem – a wielki skręt wystaje mu z uśmiechniętej gęby z brodą Papy Smerfa.
- Przestałbyś palić tą marychę przed pracą! – Ania widać wciąż mu pamięta, jak się zjarał i wpuścił na lot do Paryża dwóch niewidomych lecących do Barcelony. Ale była awantura!
- Nie krytykuj kobieto rzeczy, których twój umysł nie ogarnia – Marcin ukrywa twarz w chmurze trawowego dymu i oddala się spokojnym krokiem. Łatwo się z nim nie pracuje....
- Debil! - krzyczy za nim Anka. Jest tak wkurzona, że już współczuję tym, którzy będą mieli dzisiaj nadbagaż. Piętnaście minut później siedzimy na checkinach i odprawiamy pierwszych zaspanych pasażerów. Dyskretnie siorbię gorącą kawę, drukuję kolejne zawieszki i kątem oka obserwuję moich współtowarzyszy niedoli. Krzysiu tłumaczy jakiejś grubej babie, że 110 litrowy plecak nie przejdzie jako bagaż podręczny, Anka wypisuje kolejne kwitki z opłatami na dodatkowe kilogramy i łakomie spogląda na ogromny plecak krzysiowej baby. Marcin ze stoickim spokojem próbuje wmówić starszemu Panu, że bez znaczenia jest fakt, że zamiast do Dublina wydrukował mu kartę pokładową do Alicante. Chyba za duży był ten poranny "lolek", bo chłopak wydaje się całkowicie oderwany od rzeczywistości. Dwie godziny mijają jak z bicza trzasnął i już trzeba biec do hali odlotów na boarding. Pasażerowie tłoczą się przy bramkach przeklinając naszą opieszałość. Nikt nie koduje faktu, że zalegająca na płycie mgła wyjątkowo nie jest naszą winą.
Krzysiu zaczyna wpuszczać paxy z Alicante. Sęk w tym, że załoga samolotu nie jest jeszcze gotowa i zanosi się, że długo nie będzie. A na dworze lekki ziąb. Pasażerowie w klapkach i szortach, gotowi na uderzenie hiszpańskiego słońca, tłoczą się w ciemnym korytarzu lekko oszronionym przez zimny lutowy poranek.
- Jak się stewardessy nie pośpieszą to będzie bunt jak smok – myślę sobie.
- Jak będą buczeć puścimy gaz! – Marcin czyta w moich myślach i rzuca dobre słowo za ostatnimi pasażerami znikającymi w ciemnym tunelu. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wysyłamy Krzysia po kawę do Subwaya. Pracująca tam Kasia kocha się w nim na zabój, więc jest nadzieja, że kolega załatwi na lewo czarny napój bogów i nie będzie trzeba wyskakiwać z funtów.
Chwilę relaksu przerywają wrzaski dobiegające z tunelu. Po chwili pojawia się na bramce przerażony chłopak z płyty lotniska. Jąkając się, informuje nas, że pasażerowie są zmarznięci na kość i chcą rozmawiać z menadżerem.
- Ni ch..ja – kręci krzaczastą brodą Marcinek i upija łyk czarnej i błyszczącej jak smoła kawy.
- No jak?! Zadzwoń po Jill niech ich uspokoi – koleś z płyty jest nieźle przestraszony.
- Dzisiaj twoja kolej – uśmiecham się do Marcina lekko złośliwie, a ten obojętnie wzrusza ramionami i zaczyna wciągać żarówiastą kamizelkę. Po chwili staje przed nami z radiem w garści, eksponując wielki zegarek na przegubie.
- Co wyglądam jak kierownik? - okręca się niczym primabalerina.
- Jeszcze teczkę weź – podsuwam mu skórzaną teką z logo firmy.
- I dla każdego paxa po "lolku" – Anka jest lekko zbulwersowana całą maskaradą, a chłopak z płyty patrzy oniemiały na nowo wybranego menadżera. Marcin znika w ciemnym korytarzu.
- Niech go tam ku..wa zatłuką – Ania trzyma kciuki za powodzenie marcinkowej misji. Po chwili wrzaski z korytarza milkną, słychać przytłumiony głos, który przerywają gromkie brawa. Patrzymy się na siebie z zaskoczeniem. Brodata gęba wynurza się z czeluści, a uśmiech zawiązuje mu się wręcz na czubku głowy.
- Co im powiedziałeś – pytamy jednocześnie.
- Że na pokładzie czeka na nich ciepłe śniadanie i kawa – pada lakoniczna odpowiedź.
- A wiedzą, że za opłatą? - w brązowych wielkich oczach Anki widać troskę o los stewardess.
- No cóż... przerwali mi brawami – Marcin uśmiecha się obleśnie i zaczyna ściągać kamizelkę.

środa, 4 marca 2015

Jedno oko na Maroko

Samolot wali kołami o płytę, jakby kapitan postanowił przetestować zawieszenie starego boeinga, którym co tydzień wysyłamy turystów do Maroka. Po samolocie przechodzi szmer "ku..rw" i "ch..jów", a później rozlegają się gromkie brawa. Prawie jak w La Scali po spektaklu. Jak na rasowych turystów przystało pchamy się do wyjścia w tłumie ścierpniętych czterogodzinną podróżą pasażerów. Na tanie wakacje "arabowo" w zimie jak znalazł, więc lekka walka na łokcie jest.
- Patrz wnusiu jaki czarny pan! Jak będziesz niegrzeczny to cię zabierze – starsza pani wskazuje blondwłosemu chłopczykowi marokańskiego dispatchera. Dziecko ze strachem łapie babcię za rękę i z przerażeniem patrzy na czarnego jak heban mężczyznę, który przyjaźnie uśmiecha się do wychodzących z samolotu turystów.
- Jak się dzieciak zapyta skąd się czarni ludzie biorą, to pewnie powie, że lepią ich z asfaltu – myślę sobie, wymijając przyszłego małego rasistę i jego wiekową opiekunkę.
W terminalu trwa szał wypisywania kart wjazdowych. Ludzie gorączkowo szukają paszportów, długopisów i szeptem podpytują znajomych co oznaczają podchwytliwe sformułowania w stylu : "surname" czy "forename".... Dziwnym trafem wszystkim udaje się przekroczyć granicę. Nawet postawnemu jegomościowi, który podejrzliwie przyglądał się marokańskim celnikom i głośno wyrażał dręczące go obawy:
- Jak mi wezmą kabanosy to się powieszę!
Na szczęście celnicy nie wyglądali na głodnych, więc obyło się bez ofiar. W hali przylotów nikt nie zaczepia, strażnik siedzi jak śnięty śledź, tylko za kawę kasują dwa euro. Krzywię się słysząc cenę, ale zamawiająca przede mną Marokanka płaci bez zmrużenia okiem, więc nie marudzę tylko wyskakuję z pierwszych euraczków. Potargowałby się człowiek, ale nie ma czasu, bo rezydent pogania już do autokaru.
Transfer do hotelu przebiega mega sprawnie, bez tradycyjnego arabskiego bałaganu. Złapaliśmy tylko parę minut opóźnienia na krótką lekcję angielskiego, czekając jedną parkę, która nie widziała różnicy między słowami "arrivals" i "departures". Kwaterowanie w hotelu też ekspresowo, więc po zrzuceniu bagażu w pokoju wskakuję w buty i biegnę na trening. Plaża w Agadirze to sześć kilometrów piachu ujętego w karby niebieskiego oceanu i kostkowej promenady. Raj dla każdego biegacza.
Nastawiam się bojowo, bo bieganie po arabskiej plaży pełnej naciągaczy i sprzedawców pamiątek łatwe pewnie nie będzie. A tu zonk! Promenada przypomina wielkie sportowe boisko, pełne grających w piłkę, biegających, ćwiczących jogę i karate Marokańczyków. Ćwiczą wszyscy – starzy i młodzi, łysi i z brodami, w szortach i galabijach, faceci i kobiety. Normalnie światowy dzień sportu. Mija mnie grupa pięciu dziarsko biegnących chłopaków w kreszowych dresach z wielkim złotym logo adidasa. Podłączam się pod grupę i nieśmiało zagaduję jednego, co wygląda mi z ryja na bardziej rozgarniętego. Gość odpowiada po angielsku, że są z klubu biegowego i zostało im jeszcze dziesięć kilometrów w tempie 4,50 min/km, a kończyć będą dwa kilometry od mojego hotelu, więc śmiało mogę dołączyć. Bieg kończymy pod stadionem, gdzie chłopaki mają szatnie. Kiwam im ręką na pożegnanie, na co jeden podaje mi bidon. Z pewnymi obawami upijam mały łyk - jakiś izostar albo inne elektrolity. Oddaję gościowi butlę, a on macha ręką i mówi:
- Możesz zatrzymać do jutra. O siódmej zaczynamy trening – śniada gęba uśmiecha się zachęcająco. Kiwam głową i mruczę jakieś podziękowania, kompletnie zamurowany otwartością "dzikusów".
Tydzień wakacji mija jak z bicza trzasnął. Treningi, spacery oraz batalie z hotelowym bufetem sprawiają, że poznaję nowe możliwości moich mięśni i pojemności żołądka.
Pakujemy się z powrotem do samolotu, rozpoznając co bardziej charakterystycznych pasażerów sprzed tygodnia. Blondasek od babci ściska w rączce pokaźny miecz – pewnie wyrośnie na krzyżowca i będzie wyzwalał nas od nadmiaru Arabów, a grubas od kabanosów tęsknie wzdycha za "porządnym kotletem".
W Polsce lądujemy z przytupem, widać kapitan dorabia sobie na tirze wożąc ziemniaki i ma złe nawyki. Jak dobrze być w domu. Wciągam buty i lecę na trening, żeby zdążyć przed zapadnięciem zmroku. Rozbieganie kończę pod placem zabaw, gdzie znajome gimbusy palą fajki i piją piwo. Rozciągam się, zaczynam przysłuchiwać się dzieciakom i słyszę:
- Patrz! To ten długi ch..j, co biega! Cały tydzień go nie było!

środa, 25 lutego 2015

Babcia

Babcia na lotnisku jest od czasów, gdy rezerwacji dokonywało się faksem, czyli od zawsze. I pewnie będzie jeszcze pracować długo po tym, jak mnie wywalą. Łączy nas miłość do kawy, a dzieli niechęć do awantur. To znaczy Babcia krzykaczy ignoruje, a ja wręcz zapraszam do konfrontacji.
Wpadam lekkim truchtem spóźnialskiego do terminalu i widzę przy biurku parkę, która dziarsko nadziera się na Babcię. Otwieram ze zdumieniem oczy, bo milczenie Pani Zosi, gdyż tak oficjalnie zwracam się do Babci, potrafi kojąco wpłynąć na każdego furiata, więc ci przy biurku muszą mieć niezłe ciśnienie. Pękaty facet około pięćdziesiątki, który przypomina posturą dzika, z tym, że zamiast kłów ma sumiaste wąsy i jego pokaźnych rozmiarów locha z trwałą, której żaden pustynny egipski wiatr nie ruszy.
Wytrząsam do kubka ostatnie kawowe paprochy z wymiętej tytki, wdziewam firmowe ubranko i z zainteresowaniem przysłuchuję się wrzaskom, bezczelnie przy tym gapiąc się na ewidentnie wkurzoną parkę. Zanosi się na udany początek dnia.
- Powtarzam Pani, że biuro nie poinformowało nas o konieczności posiadania ważnego paszportu! – facet drze już na całe lotnisko, locha szlocha spazmatycznie, a Babcia spokojnie stuka placem w zgłoszenie rezerwacji, gdzie pod informacją o przepisach wjazdowych do Egiptu, widnieje zamaszysty podpis. Że też musiałem się spóźnić....
- Gó...no mnie obchodzi co podpisałem! To nasz wyjazd na trzydziestą rocznicę! Żona ma się znaleźć w tym samolocie i koniec! Jej siostra pracuje w biurze podróży, więc wie lepiej od Pani jakie dokumenty są wymagane! - Babcia ignoruje dzikowy stek bzdur poparty groźnymi ruchami wąsów i ze współczuciem przygląda się płaczącej kobiecie. Jestem już w temacie i zaczynam kombinować jakby się tu wtrącić w dyskusję, bo spacyfikowanie takiego głupola to rzadki rarytas.
- Siostra posiada ważny paszport? - siła spokoju Pani Zosi sprawia, że postanawiam siedzieć cicho i przyczajony oczekiwać na dalszy rozwój wydarzeń. Zapłakana kobita kiwa potakująco głową.
- Ze szwagierką mam jechać?! - facet piekli się i wymachuje grubymi łapami.
- A siostra jest podobna do Pani? – Babcia kompletnie nie zwraca uwagi na furiata. Kobitka przełykając łzy znowu potakuje. Czuję mrowienie w żołądku...
- Jeżeli siostra pojawi się w ciągu czterdziestu minut z paszportem, to za opłatą dwustu złotych zamienimy uczestnika – siła spokoju pani Zosi sprawia, że dzik przestaje krzyczeć i tępo patrzy na żonę, która z kolei wpatruje się załzawionymi oczami we mnie, jakby szukając potwierdzenia, iż kiełkujący w głowie Babci plan ma jakiekolwiek szanse powodzenia.
- Siostra nada bagaż i uzyska kartę pokładową, ale na to kto podejdzie do kontroli paszportowej nie mamy już wpływu – mówię najspokojniej jak potrafię i zastanawiam się, czy czasami Babcia nie postanowiła właśnie dzisiaj odejść z hukiem na emeryturę. Tylko czemu chce mnie zabrać ze sobą?
- Od nas tego oczywiście Państwo nie usłyszeli – dopowiadam stanowczo i czuję, że mrowienie zamienia się skurcz żołądka.
Siostra pojawia się z paszportem po trzydziestu minutach i Babcia z kamienną twarzą dokonuje formalności. W napięciu obserwujemy jak nadają bagaż, a później przechodzą do hali odlotów. Po chwili rozpoczyna się boarding samolotu.
- Zosiu poje..ło cię na starość? - pytam retorycznie przechodząc bezwiednie na ty, bo z hali odlotów wynurza się zielona postać strażnika granicznego, który wolnym krokiem zmierza w naszym kierunku.
- Pamiętaj idziemy w zaparte! - Babcia chyba też ma pełno w porach.
- Wy, w tych biurach to się naoglądacie dziwolągów. Babka leci z mężem do Egiptu i zamiast się cieszyć to ryczy jak głupia! Co za ludzie! - wopista kręci głową i patrzy na nas ze zdumieniem czując na twarzy nasz wielki oddech ulgi...

środa, 18 lutego 2015

Wylot z Poznania

- Kur..a! Znowu wszystko brudne! - Kisia jest dzisiaj w wyjątkowo paskudnym humorze. Stuka głośno naczyniami przerzucając stertę brudów w poszukiwaniu jednego czystego kubka. Przy okazji toczy wokół zaczepnym wzrokiem szukając winnego, na którym mogłaby wyładować ewidentnie męczące ją napięcie. Przezornie siedzę cicho, ściskając dłońmi wielki kubas z parującą kawą. Problem braku umytych kubków rozwiązałem już dawno. Stosuję "wieczną dolewkę z dosypką", czyli używam wciąż tego samego naczynia i tylko dolewam wody oraz dosypuję kawy. Jak fusy zajmują więcej niż jedną trzecią objętości to wysypuję cały bajzel do śmietnika i zaczynam zabawę od nowa. Ścianki są trochę czarne, ale ma to taką zaletę, że czasami nawet kawy nie trzeba dosypywać. Wystarczy zalać wrzątkiem a aromat jest niczym po dwóch dużych łyżeczkach. Nawet widziałem, że ktoś ostatnio robił mojemu kubkowi zdjęcie, ale na picie nie ma odważnych i nikt mi go nie podkrada.
- Czy ktoś może mi powiedzieć co to za bałagan tu macie?! - donośny głos należy do tęgiej pani w wieku, o którym Gruby mówi, że "już bliżej niż dalej". Kisia przerywa szukanie kubka, przeszywa kobietę nienawistnym spojrzeniem i nabiera w płuca powietrza do ciętej riposty.
- Ten bałagan to taki nasz swojski polski. W czym możemy pomóc? - ubiegam kumpelę, która właśnie szykowała się do odpalenia katiuszy w kierunku pasażerki. Baba wygląda na niezłą krzykaczkę, więc próbuję zbić ją z tropu żartem zanim rozpęta się awantura
- Pan sobie jaj nie robi!Dlaczego nie ma nas na liście?! - kobieta taksuje mnie pogardliwym spojrzeniem i wskazuje ręką na starszego pana z dwójką dzieci. Ani chybi dziadki lecą z wnuczkami. Pewnie kupili na last minute i jakiś ciul w centrali zapomniał uaktualnić listy.
- Dwadzieścia tysięcy zapłaciłam, wakacje kupowane z półrocznym wyprzedzeniem, a Pan tu wzdycha! Do roboty się weźcie, bo wiecznie tu nie będę stała! – wnuczki do spółki z dziadkiem aż podskoczyły. Babcia miała niezłą parę w płucach, a mi włączył się w głowie ostrzegawczy dzwonek
- Poproszę o potwierdzenie rezerwacji – wyjątkowo nie miałem ochoty na awanturę, a baba wyglądała na gotową wyładować ewentualna porażkę w pyskówce na zastraszonym mężu. Kobieta potrząsnęła zbulwersowana ufryzowaną głową i głośno sapiąc rzuciła w moim kierunku umową wyjazdu. Ze złośliwie wolnym namaszczeniem zacząłem studiować rzucony mi papier. Cyfra była konkretna, bo dwadzieścia koła za rodzinę, na tydzień na Teneryfie to nie przelewki.
- Czy to Pani podpis? – zapytałem słodko stukając palcem w bohomaza na dole strony.
- No a czyj ma być?Na pewno nie Pana! - baba zmierzyła wzrokiem moją postać w lekko wyblakłej koszuli. W normalnych okolicznościach ta pogarda w głosie trochę by mnie zabolała.
- Chciałbym ustalić tylko czy to Pani osobiście podpisała umowę rezerwacji – byłem jak tłusty, uśmiechnięty pączuszek, a słodziutki lukier wręcz wylewał się ze mnie.
- Tak, własnoręcznie! – fuknęło babsko.
- Według umowy wylatują Państwo z Gdańska, a nie z Poznania, przy czym nasz lot jest już pełen, a Gdańsk wyleciał rano – z pączka zmieniłem się we wrednie uśmiechniętego trola i postukałem palcem w linijkę z trasą przelotu.
- To niemożliwe!! – babiszon zawył histerycznie i wyrwał mi kartkę z ręki. Czytając kolejne linikji kobita na przemian bladła i zieleniała.
- Proszę przełożyć mi wakacje o tydzień!– zadysponowała wciąż władczym, aczkolwiek już lekko trzęsącym się głosem.
- To wiąże się z anulacją obecnej rezerwacji i wykupem nowej – starałem się nie uśmiechać.
- Ale nic się nie da zrobić? - wielka szefowa zamieniła się w małą płaczkę.
- Dolot na Teneryfę we własnym zakresie. Koszt biletu na jutro, z Berlina to około 1400 złotych za osobę.
- Chyba Pan zwariował?! - histeria była już bardzo bardzo blisko.
Rozłożyłem ręce chcąc zachować pozory współczucia.
- O znalazł się! - Kisia przerwała milczenie, które zawisło w powietrzu jak ciężka siekiera
- Co się znalazło?! – kobita warknęła.
- A nic.... kubka czystego szukałam – Kisia uśmiechnęła się promiennie.

środa, 11 lutego 2015

Voucher

- Info!Info! Daj już komunikat, niech paxy spadają na "odloty" – Gruby uśmiecha się obleśnie mrucząc konspiracyjnie przez radio. Po chwili z lotniskowych głośników płynie melodyjny głos Anki, zachęcający podróżujących do Hurghady, aby przechodzili do hali odlotów. Niczym rosiczka wabiąca muchy zapachem, radiowy głos dziewczyny wciąga niczego nieświadomych pasażerów w ciasną i duszną pułapkę, jaką jest nasza malutka hala odlotów. Brązowe oczy Praktykantki robią się ze zdumienia wielkie jak talerzyki i przypominają mi, że jest już jedenasta wieczór i bez wielkiej czarnej kawy nie podołam kolejnej nocce na lotnisku.
- Przecież samolot jest opóźniony o sześć godzin?! Co pasażerowie będą tam robić tyle czasu?! - dziewczyna, studentka drugiego roku turystyki, jest ewidentnie zbulwersowana naszymi niecnymi praktykami.
- Ważne co my będziemy robić! - rechoczemy obaj jak dwa złośliwe gnomy.
- Potwierdzonego opóźnienia mamy trzy godziny. To, że my wiemy, że skończy się na sześciu to już inna sprawa. Dopóki linia lotnicza nie przyśle info, to nic nie możemy zrobić. Z resztą lotnisko to nie miejsce dla altruistów – Gruby kręci z politowaniem wielką łysą głową. Praktykanta marszczy z niedowierzaniem brwi i przygląda się nam z obrzydzeniem.
- Drzeć się będą tak czy siak, więc lepiej niech wyżywają się na Straży Granicznej. Dodatkowo w hali odlotów jest więcej sklepów, gdzie mogą kupować za vouchery – biorę kolegę w obronę i pośpiesznie dorabiam teorię do naszego, rzucającego się jak widać w oczy, totalnego braku empatii.
- No właśnie! A my tymczasem w spokoju opierdzielimy kolację – Gruby macha z radością czterema voucherami, które ściska w wielkiej łapie. Przeżył zbyt wiele na lotnisku, by czuć się winnym z powodu braku współczucia dla pasażerów.
- Jesteście nieludzcy! Nie będę z wami niczego jadła! - dziewczyna wygląda na gotową bronić swoich ideałów, nawet za cenę siedzenia na nocnej zmianie o suchym pysku.
- Państwo tu chyba o jedzeniu rozmawiają, a ja w tej sprawie – do naszego stanowiska podszedł zasuszony okularnik, który położył przed nami swoją kartę pokładową i piskliwym głosikiem przerwał dyskusję nieuchronnie zmierzającą w kierunku ideologicznego sporu.
- Restauracja jest na piętrze – Gruby bezceremonialnie przystąpił do spławiania gościa. Zbliżała się dwunasta. Za chwilę mieli zamknąć nam bar z kanapkami, więc zanosiło się na krótką rozmowę.
- Nie otrzymałem voucherów należnych nam z racji opóźnienia wylotu do Egiptu – facet przypominał naukowca i mimo piskliwego tonu oraz mizernych gabarytów wyglądał na upierdliwca. Podróżował z rodziną i znajomymi. Wzywaliśmy ich z dziesięć razy przez głośniki, zanim uzyskali zaszczytny tytuł sponsorów naszej kolacji.
- Vouchery wydawane były na stanowiskach 13 i 14, a według listy, którą mam przed sobą, odebrali je wszyscy podróżni. Czy to Pana podpis? – Gruby z tupetem średniowiecznego tarana podsunął okularnikowi listę pomazaną parafkami odbierających kupony żywieniowe pasażerów.
- No tak, wygląda na mój..., eee... ale ja nie odbierałem - facet podejrzliwie przyglądał się bohomazowi, który osobiście złożyłem na liście półgodziny temu, kompletując papierologię do naszej późnej kanapkowej uczty. Gruby nie zastanawiając się nad możliwymi skutkami szedł za ciosem...
- W taki razie pewnie żona lub znajomi odebrali i Panu nic nie powiedzieli. Takie teraz czasy, każdy kombinuje na boku – z machiny oblężniczej zamienił się w topniejącą górę lodową i teraz ze współczuciem przyglądał się zaskoczonemu pasażerowi.
- Zaraz powie, że wzięli za dużo i zażąda zwrotu – pomyślałem, podziwiając w duchu bezczelność kolegi.
Przypadkiem musiało trafić w czuły punkt, bo okularnik uśmiechnął się z rezygnacją i smutno pokiwał głową.
- Proszę się nie martwić! Zawsze mamy parę dodatkowych! – zdecydowany głos Praktykantki wyrwał nas z prawie szczerej zadumy nad losem tego nieszczęśnika.
- Proszę – dziewczyna wyciągnęła cztery vouchery, które przemyślnie ukryłem pod kubkiem z kawą. Okularnik kościstą ręką chwycił papierowe świstki i dziękując po stokroć, odszedł rozpromieniony. Gruby wolnym ruchem starł krople potu, które nagle wyszły mu na czoło, nabrał powietrza w płuca i z namysłem odwrócił się w stronę zdrajczyni.. Praktykanta wskazała ręką na spuszczoną witrynę baru.
- Zamykali w momencie jak ten facet do nas podszedł i tak nic już nie moglibyście kupić – patrzyła odważnie na szykującego się do ataku Grubego, który z siłą lawiny zamierzał przejechać się po dywersantce.
- A co masz w tym swoim plecaczku? - postanowiłem jakoś rozładować gęstniejącą atmosferę nadchodzącego linczu.
- Moja mama ma lunch bar i zawsze daje mi tego kupę na praktyki. Jestem weganką, więc i tak tego nie jem – dziewczyna beztrosko wysypała na blat z dziesięć wielkich kanapek.
Gruby z wprawą zawodowego aktora płynnie zamienił się z lawiny w wiosenną odwilż, a szeroki uśmiech zdawał się zawiązywać w kokardkę na czubku jego wielkiego ogolonego łba.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Przerwa

W rytmie marsza, głośno wygrywanego przez nasze ściśnięte z głodu żołądki, opieramy łokcie o lepiący się od brudu kontuar szopy, ozdobionej dumnym napisem COMEDOR. Naburmuszona mina wielkiej Murzynki pozbawia mnie wszelkiej nadziei, ale brzuch zamierza walczyć do upadłego, ignorując otaczającą nas zewsząd lepkość i skwaszoną minę ociekającej potem właścicielki tego dosłownie i w przenośni upadającego przybytku.
- Dobry! Kurczak jest? - wskazuję trzęsącym się palcem na wiszące za plecami ogromnej sprzedawczyni kolorowe menu.
- Nie ma! - odpowiada nam wzruszenie ramion.
- A ryba? - brzuch, aż piszczy z radości, słysząc jakie czekają go rarytasy.
- Nie ma! - Murzynka postanowiła jak widać zagłodzić dwójkę białasów na tej zapomnianej przez ludzi i Boga złotej plaży.
- A co jest? - postanawiam razem z moim żołądkiem bić się do końca i polec w ogniu walki.
- Przerwa jest! Nie widać? - ciemny, wielki jak niemiecki wurst, paluch leniwie stuka w spłowiały kartonik, a wymalowany na czerwono paznokieć radośnie wskazuje na koślawy napis "CERRADO" (zamknięte).

Wyjazd mi wyskoczył. Zapraszam na bloga w środę 11 lutego.

środa, 28 stycznia 2015

Kapadocja

Kapa tak naprawdę ma na imię Daniel i jest największym dusigroszem pod słońcem. Za złotówkę gotów odciąć sobie rękę, a za dziesięć to i swoją ogoloną na łyso głowę. Po paru scysjach w końcu się dotarliśmy i współpraca układa się poprawnie. To znaczy ja biorę za niego objazdy, a on wyciska z ludzi ostatnią kasę.
Opieramy się o barierkę przed halą odlotów, korzystając z cienia jaki daje wystający dach terminala. Tureckie słońce nie zna litości i jak już człowiek się nim nacieszy, to zaczyna się poruszać od daszku do daszku. Wciśnięci w plastikowe koszulki przypominamy dwóch zielono – białych, spoconych klaunów. Mój trykocik pochodzi ze starych zapasów i ma tylko pięć procent poliestru, ale Kapa jako bardziej zasłużony, paraduje już w nowej edycji firmowego wdzianka. Sam plastik. Jakby się ubrał w worek na śmieci, to gotowałby się tak samo, a przynajmniej nie straszyłby ciemnymi plamami potu pod pachami. Danielowi jednak, takie drobnostki, jak ciągnący się za nim lekki odór, nie psują dobrego humoru. Mrużąc swoje małe oczka z uwagą studiuje listę pasażerów i uśmiecha się z zadowoleniem pod nosem.
- Co tak się Kapa cieszysz? - w oczekiwaniu na przylatujących turystów próbuję zabić czas rozmową.
- Dużo paxów na dwa tygodnie, ale sieki przytniemy! - mój kumpel aż zaciera ręce z radości.
Ksywa Kapy wzięła się od wycieczki do Kapadocji, z której mamy największą prowizję. Daniel wciśnie to każdemu, bo Kapa jest dobra na wszystko.Chcesz jechać na zakupy – Kapadocja! Szukasz lekkiej i przyjemnej wycieczki – Kapadocja! Jak turysta pyta w autokarze kiedy będą te sklepy ze skórami lub marudzi , że rezydent zapomniał wydać mu reszty, to wiadomo że wycieczkę sprzedawał Daniel. Tylko rodzinom z dziećmi odpuszcza, bo gówniarze miejsca zajmują w autokarze jak dorośli, a prowizja jest o połowę niższa. Ostatnio nawet wysłał do Kapadocji zakochaną parkę, co przyleciała na krótki pobyt w ekskluzywnym hoteliku w Side, z nadzieją na cztery dni szalonego bzykanka. Z czterech romantycznych dni, dwa spędzili w autokarze, tłukąc się tysiąc kilometrów po górach. Laska tylko bezradnie płakała z głową przytuloną do szyby, ale jej gość był tak wściekły, że na czterysetnym kilometrze chciał wysiadać. Zamiast bzykać, chodził potem w ostatni dzień przed wylotem po naszych hotelach, szukając "tego chu...ja", który ich na ten wyjazd namówił.
- O idą! - Kapa oderwał się od swoich kalkulacji i głową wskazał pierwszych wychodzących z hali przylotów. Napakowane walizy i lekko skrzywione miny od uderzenia lipcowego tureckiego upału. Trzeba brać się do roboty.... Jedno dobre, że opóźnienia nie było, więc raczej nikt nie będzie chciał nas zwalniać lub żądać rekompensat.
- Dzień dobry. Witamy w Turcji i zapraszamy do autokarów – ze spoconych klaunów zamieniliśmy się w słodziutkie, tylko lekko rozmiękłe czekoladki.
- Panowie tak na nas tu czekają. Jakie to miłe! – starsza pani zarezerwowała pewnie najgorszy (najtańszy) hotel i szukała pozytywów, przed oczekującym ją koszmarem zatęchłego pokoju i śniadaniowych wynalazków tureckiego kucharza.
- Kolega będzie również z panią podczas wycieczki do Kapadocji, bez której wizyta w Turcji jest niepełna – Kapa siał ziarna wszędzie gdzie mógł, tak aby już na spotkaniach w hotelach zbierać plony.
- Kapadocja! Moje marzenie! - wyglądało, że w tym wypadku od razu będą żniwa.
- Pani koleżanki zapewne również? - uśmiechając się szeroko wskazał na stojącą obok rozmówczyni "wyjącą pięćdziesiątkę". Skwaszone babsko z fryzurą jak na zabawę sylwestrową i wściekle czerwonymi paznokciami. Mogłem założyć się o miesięczną pensję, że wyobrażenia tej baby o najbliższym tygodniu, diametralnie różniły się od wizji jaką właśnie roztaczał dla niej Kapa.
- Panowie, bagaż mi zgubili! - spanikowany głos młodego chłopaka w okularkach przerwał kapadocjowe żniwa.
- Proszę się nie martwić. Mamy taką wycieczkę, podczas której odwiedzamy niesamowicie tanie sklepy z markowymi walizkami – Daniel był już w transie.
- Już wskazuję, gdzie będzie pan to zgłaszał – przerażony turysta podskakując nerwowo skierował się we wskazanym przeze mnie kierunku.
- Ty, Kapa, byłeś kiedyś w Kapadocji ? - rzuciłem na odchodne konspiracyjnym szeptem.
- Zwariowałeś?! Tyle kilometrów w autobusie się będę męczył?! – w jego głosie brzmiało autentyczne niedowierzanie.
- To skąd wiesz co ty im sprzedajesz? - zamurowało mnie, bo gość siedział tu trzeci sezon.
- Nie ważne co ja sprzedaję, ważne co oni chcą kupić – Kapa wzruszył ramionami i uśmiechnął się z politowaniem.

środa, 21 stycznia 2015

Nocne Polaków rozmowy

- Wcale nie muszę sobie powiększać i zawsze mi staje! - mruczy do siebie Maruda. Dochodzi północ. W terminalu panuje błoga cisza. W kolejce do odprawy stoi resztka zaspanych i ziewających turystów, którzy bez zbędnych pytań nadają bagaże. Biedacy jak widać nie uświadomili sobie do tej pory faktu, iż doba hotelowa w większości resortów zaczyna się od piętnastej. Zarwaną nockę przyjdzie im odespać na twardej recepcyjnej kanapie. Zapocone stopy moczyć będą w hotelowym basenie, siedząc na jego mokrej krawędzi, bo zanim dowiozą ich z lotniska do hoteli, to większość leżaków zdażą zająć już Niemcy. Żeby tylko bransoletki na all inclusive im dali od razu, bo jak nie, to zjedzą rezydenta i będzie awantura.
- Piękne wakacyjne klimaty. Będzie co wspominać – zagaduję mojego dzisiejszego kompana.
Maruda ignoruje moją zaczepkę i wzdycha ciężko, kończąc cotygodniowy proces czyszczenia skrzynki. Chłopak pojawia się na lotnisku tylko raz w tygodniu, na nocnym przelocie na wyspę Kos. Nie wiem o nim prawie nic, oprócz tego, że jest najchudszym i najbardziej skwaszonym gościem jakiego widziałem. Podczas odprawy korzysta z naszego laptopa, czyszcząc swojego służbowego maila ze spamu. Wygląda, jakby ktoś zarejestrował jego adres na wszelkich dostępnych seksstronach. Jeżeli kiedyś będę potrzebował leku na potencję lub powiększenie przyrodzenia, to wszystkie możliwe oferty dostępnych specyfików i zabiegów są u niego na mailu. Nawet fakt posiadania tak unikalnej kolekcji nie poprawia Marudzie humoru. Smutno spogląda na sportowy zegarek, który inaczej niż wszyscy, nosi na prawym ręku.
- Dzwonimy? - zapału i chęci do pracy nie można mu jednak odmówić.
- Może tym razem nikogo nie brakuje? - co noc się tak łudzę.
- Zawsze brakuje – stwierdza autorytatywnie Maruda i jednym kliknięciem kościstego palca wyświetla listę nieodprawionych pasażerów. Komputer podpowiada, że brakuje czterech osób. To samo nazwisko, rezerwacja dokonana online. Według mnie szykuje się standardowa bezsensowna nocna rozmowa. Zrezygnowanym ruchem sięgam po telefon.
- Mogę zadzwonić?! - pierwszy raz szeroki uśmiech gości na twarzy mojego skwaszonego towarzysza. Oblizuje się przy tym sadystycznie i przewraca małymi oczkami, jak jakiś wredny krokodyl. Aż mi ciarki po plecach przechodzą. Bez słowa podaję mu komórkę. Maruda niczym obleśny gnom podskakuje z podekscytowania na krześle, ustawia tryb głośnomówiący i z namaszczeniem wstukuje numer telefonu jaki został podany przy rezerwacji. Po czwartym dzwonku odbiera zaspany kobiecy głos...
- Dobry wieczór.... - w głosie Marudy słychać autentyczną radość, gdy przedstawia się, recytując powitalną formułkę z pełną nazwę biura i swojego stanowiska. Normalnie Janusz Weiss...
- Czy są Państwo w drodze na lotnisko? - zadaje poważnym tonem najważniejsze pytanie, od którego zależy, który model postępowania wybierzemy.
- Ale po co? Lecimy dopiero jutro! - Pani po drugiej stronie słuchawki jest zbulwersowana niedorzecznością pytania. Wzdycham ciężko i skreślam całą czwórkę z listy, nasłuchując jednocześnie z ciekawością dalszego ciągu rozmowy.
- Ma Pani absolutną rację, niemniej jutro zaczyna się za minutę – Maruda uśmiecha się promiennie, a jego żółte zęby błyszczą zjawiskowo w świetle jarzeniówek.
- Przecież mówię, że jutro, o pierwszej w nocy! - głos kobiety podnosi się o dwie oktawy.
- Jutro czy dziesiątego lipca? - mój nocny kumpel okazuje się starym sadystą, a jego lotniskowe notowania gwałtownie wzrastają.
- No.... dziesiątego – kobieta, jak może, odwleka nieuchronne.
- Dokładnie od minuty mamy już dziesiąty lipca, a Państwa samolot odlatuje za 49 minut – Maruda kładzie, niczym makler po udanej transakcji, nogi na biurku. Kolorowe japonki na opalonych stopach kontrastują z czernią uniformu i są ewidentną autorska modyfikacją właściciela służbowego wdzianka.
- Czy są Państwo w stanie dotrzeć na lotnisko przed zamknięciem odprawy, to jest w ciągu 15 minut? - to się nazywa "dożynanie watahy".
- Chyba Pan zwariował?! Nikt nas nie poinformował! - zawsze tak mówią...
- Zakładamy, że nasi klienci zaznajomieni są z kalendarzem i zegarkiem, ale dodatkowo w warunkach rezerwacji mają Państwo zapis o konieczności samodzielnego potwierdzenia godzin wylotu – prawie nie słychać sarkazmu. Maruda przeciąga się na krześle. Przypomina teraz dzikie zwierzę, które zwietrzyło krew i nie odpuści swojej ofierze.
- To jest skandal! - odpowiada mu histeryczny wrzask i dźwięk zerwanego połączenia.
- Chyba nie lecą – chłopak wygląda na zawiedzionego. Jak pijak, któremu ktoś zabrał flaszkę w połowie imprezy. Przed popadnięciem w zwyczajowy marazm ratuje go dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu pojawia się numer naszej niedawnej rozmówczyni. Maruda z błyskiem w oku naciska zieloną słuchawkę.
- Całe wakacje nam Pan popsuł!W sądzie się spotkamy! - wrzask wściekłej baby niesie się po całym terminalu, a ja muszę przyznać, ze Samsung ma dobre głośniki.
- Chciałem tylko.... - chłopak próbuje przerwać słowotok.
- Gów..o mnie obchodzi co Pan chciał! - kobieta kończy rozmowę.
- Co chciałeś jej powiedzieć? - naciskam. Maruda uśmiecha się, ponownie pokazując odrażające krokodyle uzębienie.
- Że mamy cztery wolne miejsca na locie o szóstej rano i mógłbym ich przebukować za darmo.

środa, 14 stycznia 2015

Zielone kiszone

Z międzynarodowego tłumu turystów, tłoczących się pod każdą rzymską czy barcelońską atrakcją, najłatwiej wyławia się swojaków na słuch. Zamykasz oczy, wyciszasz umysł i nasłuchujesz, a po chwili dolatują do Twoich uszu wdzięczne słowa "Ku..wa, co za chamy się tak pchają!".
Mój kolega, wieloletni rezydent na tzw. wakacyjnych kierunkach, twierdzi zawsze, że "po skarpetach i sandałach ich poznacie". Z drugiej strony co się dziwić, przynajmniej jak się gdzieś takiemu elegantowi zdrzemnie wieczorem pod chmurką, po ciężkim boju w lobby barze, to przynajmniej pęcherza i nerek nie zaziębi. W ten sposób poznaje się doświadczonych wakacjuszy.
Jednak jak rozpoznać rodaka w hotelowej restauracji, gdzie chęć pochłonięcia całego bufetu na raz, wspólna jest wszystkim nacjom? Pchają się do "wurstów" Niemcy, Ruscy ładują kopiaste talerze "kartoszków", a Włosi szturmują "pasta station". Wszyscy w myśl zasady: "jak zapłacone, to zesram się, a zjem".
Wśród obiadowej bitwy pojawia się jednak osobnik, który za nic ma makarony czy ziemniaki. Niczym eskimoski myśliwy harpunem, swoim widelcem nakłuwa i sprawnie przerzuca z bufetu na talerz zielone podłużne kształty, a następnie podgryza kawałeczek zdobyczy, chcąc upewnić się, że wzrok go nie zawiódł. Jeżeli na twarzy tegoż myśliwego pojawi się wyraz rozczarowania, a ugryziony kęs wypluty zostanie z powrotem na talerz, to wiesz, że masz do czynienia z rodakiem.
Do tego oszukanym, bo gdzie tam anglosaskim picklom z bufetu do naszych swojskich kiszonych!
Nie wierzycie? To posłuchajcie...

USA, rok 2004
Kiedy Mały wpada z informacją, że jutro w Denver sprzedawać będą kiszone, to w kanciapie, gdzie właśnie wcinamy lunch robi się gwarno jak w ulu. Do polskiego sklepu mamy 60 kilometrów, więc zaczyna się giełda zapisów, kto z kim jedzie lub ile komu kupi. W USA tradycji kiszenia ogórków nie ma, a zielonych pał, które tu sprzedają, ukisić się w żaden sposób nie da. Wyjeżdżamy z Małym jeszcze przed świtem, chcąc zdystansować konkurencję. Zajeżdżamy na sklepowy parking, który o tej godzinie powinien świecić pustką, a zawalony jest samochodami jak na jakiś wyprzedażach.
- O f..ck! - Mały przechodzi na angielski. W końcu siedzi tu dwa lata, więc miał czas się poduczyć.
- Za czym taka kolejka? - zwracam się do niskiego wąsatego faceta w bluzie Nuggetsów, którego od wejścia do sklepu dzieli jakieś czterdzieści nerwowo drobiących nogami osób.
- No jak to za czym? Za kiszonymi! - mruczy wrogo Wąsacz, lustrując z przerażeniem skrzynki na pace naszego pickupa.

Lotnisko w Polsce, rok 2011.
Siedzimy z Niebieską i spijamy kawę. To znaczy ja spijam, bo Niebieska "tej trucizny nie tyka" i dystyngowanie moczy usta w zielonej miksturze o podejrzanym zapachu. Wyjątkowo powstrzymuję się od złośliwych komentarzy, bo zbliża się do nas zaaferowana kobitka ze świeżo zrobioną trwałą. Mocna opalenizna, złota biżuteria, eleganckie ciuchy – czuję przez skórę nadchodzące kłopoty. Niebieska chyba też, bo szybko dopija zielone paskudztwo, wstaje i przyjaznym uśmiechem wita ewidentnie zestresowaną "paksicę", która ściska w garści vouchery podróżne.
- Czy mogę przewieźć w bagażu to? - przejęta kobitka okazuje się nieszkodliwa, odkłada papiery i wyciąga z torby wielki słój kiszonych ogórków, z dumą stawiając go na blacie.
Zaglądam przez ramię Niebieskiej, która otwiera dokumenty podróżne wielbicielki ogórków. Najlepszy hotel na wyspie, zapłacone 6000 zł za osobę, tydzień z all inclusive.
- Po co Pani ten ogóry? – pytamy jednocześnie, a kobitka czerwieni się nagle.
- No wiecie Państwo... mąż lubi sobie tak pochrupać!

Czechy, rok 2015, wyjazd narciarski
Grupa wczoraj nieźle popiła i nastroje na śniadaniu są lekko mówiąc słabe.
- Wszędzie kminek – pan Kaziu ze stolika narzeka na czeską kuchnię. Podnosi na wysokość twarzy pajdę chleba i przygląda się jej podejrzliwie, szukając wszechobecnych ciemnych ziarenek kminku, którym rzeczywiście Czesi przyprawiają wszystko oprócz kawy.
- No, i pomidorów nie dają – zmęczonym głosem wtóruje mu miłośnik warzyw - pan Grzesiu. Wczoraj kierowcy znaleźli u nich pod siedzeniem dwie puste flaszki 0,7 i całą reklamówkę zgniecionych puszek po piwie, więc nic dziwnego, że dzisiaj łakną witamin. W duchu dziwię się, że delikwenci w ogóle wstali. A już fakt, że są w stanie mówić świadczy, że mam do czynienia z zawodowcami, którzy wiedzą, że na nartach najważniejsze jest "smarowanie".
- Patrzcie chłopaki co mam! Pokroicie sobie i kanapeczka od razu lepiej smakuje - do stolika malkontentów energicznie podchodzi pani Ania i z hukiem stawia słoik kiszonych ogórków. Na napuchniętych twarzach skacowanych imprezowiczów pojawia się szeroki uśmiech, a zaropiałe oczka rozświetla błysk radości. Patrzę smętnym wzrokiem na moją kanapkę z salami i zaczyna brakować mi na niej czegoś zielonego...

środa, 7 stycznia 2015

Kowboj

Turysta w kapeluszu zawsze generuje problemy. Obojętnie czy przykrywa czerep czarnym melonikiem, korkowym safari czy fantazyjną panamą. Wystarczy, że moje czujne oko dostrzeże w morzu podróżujących głów wesoło podskakujący kapelusik, a natychmiast uruchamiam system alarmowy i przechodzę w tryb "chowaj się!". Niestety, podrygujący ze złości właściciel kowbojskiego nakrycia głowy ewidentnie mnie namierzył i wręcz obleśnie oblizywał się na mój widok, zbliżając się szybkim krokiem. Towarzyszyła mu rozdygotana i bliska płaczu młodziutka pracownica odpraw bagażowych. Kowboj rozpoczynał wakacje od prowadzenia 1:0.
- Czy Pan jesteś przedstawicielem biura? - facet, już z daleka zaczął głośno drzeć nalanego ryja. Dokładnie za jego spoconymi plecami, popołudniowe czerwcowe słońce przebijało się przez brudne szyby terminala oświetlając złotą aureolą jego lekko otyłą postać, którą oprócz wspomnianego nakrycia głowy ozdabiał pasiasty trykocik i wakacyjne szorty na krzywych i białych jak mąka nogach.
- Zaraz mnie zastrzeli i będzie jak w westernie – pomyślałem zaniepokojony, niemniej potakująco skinąłem głową czekając na rozwój wydarzeń. W końcu dobra lotniskowa pyskówka z powodzeniem zastępuje popołudniową kawę, a kowboj, zachęcony zgnojeniem niedoświadczonej laski z checkinu, ewidentnie domagał się konfrontacji na wyższym poziomie.
- Możesz się zwijać, bo już tu nie pracujesz! - facet z hukiem rzucił na blat kopertę z voucherem podróżnym, a dziewczyna wzdrygnęła się przestraszona.
- W takim razie pozostaje mi tylko życzyć udanych wakacji – wybrałem wariant postępowania al'a Monty Python i odwróciłem się plecami do krzyczącego, wykonując gest zamykania stanowiska. Jakiś feralny ten lot do Turcji..... Dopiero początek sezonu, a już kolejna osoba wysyła mnie na zwolnienie. W odróżnieniu od ostatniej idiotki, która udawała znaną prawniczkę, tym razem wywala mnie z roboty kowboj grający prezesa.
- Moment! Czy ty wiesz kim ja jestem? Kupiłem pakiet PREMIUM!!! - awanturnik ewidentnie potrzebował dowartościowania. Na moje oko pakiet last minute all inclusive za 999 zł.
- I w związku z tym w czym możemy Panu pomóc? - zapytałem ze zjadliwą uprzejmością nieszczęśnika, który za dodatkowych dziewięćdziesiąt złotych nabył prawo do odprawy bez kolejki, wcześniejszej rezerwacji miejsca w samolocie, darmowego napoju bezalkoholowego oraz tzw. prasy, czyli wczorajszej "wyborczej" lub "rzepy".
- Powiedz tej głupiej piź...dzie, że ma mi dać tego zapłaconego drinka i zabrać walizki, a ty załatw, żebym nie musiał stać w tej kolejce – kowboj o duszy prezesa nie przebierał w słowach i jednocześnie wskazywał ręką na długaśną linię pasażerów czekających do kontroli bezpieczeństwa.
- Przysługuje Panu ekspresowa odprawa bagażowa, niemniej walizkę dostarcza Pan do niej sam, a napój otrzyma Pan od stewardessy na pokładzie. Kolejka do kontroli bagażu podręcznego jest jedna dla wszystkich – na tym etapie informacje o braku alkoholu w wymarzonym drinku mu darowałem. Mój ton głosu wyzzuty był z wszelkich zbędnych emocji. Dla potrzeb profesjonalnej obsługi klienta brzmiała w nim jednak delikatna nuta współczucia. Moja praca polega na obdzieraniu ludzi z marzeń i podobno jestem w tym perfekcyjny, ale też zdarzają mi się chwile słabości.
- W tym momencie biorę telefon do ręki i już cię tu nie ma, jeba..ny chamie! - kapelusz, aż podskoczył furiatowi na głowie, a otyła twarz spurpurowiała z nerwów. Dziewczyna z obsługi musiała być nowa, bo aż cofnęła się ze strachu. Zatęskniłem za Iką. Wspólnie doprowadzilibyśmy gościa do rezygnacji z wakacji, a tak została mi tylko dywersja.
- Jesteście oszustami i ja wam pokażę! - zignorowałem groźbę i jako rasowy wampir energetyczny ładowałem akumulator na całą nockę na lotnisku, a moje źródło energii podskakiwało jak wkurwio..ny skwarek na patelni.
- Nikt nie chce Pana oszukać, a a co więcej staramy się pomóc jak możemy – byłem słodki jak ptasie mleczko.
- Rusz dupę i mnie odpraw – kowboj huknął wulgarnie na wciąż roztrzęsioną laskę.
Dziewczyna drżącymi rękoma podała chamowi kartę pokładową i okleiła czarną tanią walizę, którą złośliwie ustawił na wadze rączką do dołu, tak żeby trudno było nakleić zawieszkę.
- Życzymy udanych wakacji i miłego lotu– uśmiechnąłem się szeroko do naszego jakby nie było klienta.
- Nic wam nie pomoże! Jutro wywalą was z roboty – kowboj rzucił nam miłe słowo na odchodne i wepchnął się w kolejkę do hali odlotów łokciując przy tym brutalnie przypadkową kobietę z dzieckiem.,
- I co teraz? Rzeczywiście nas wywalą? - laska z checkinu musiała być bardzo świeża.
Uśmiechnąłem się już zupełnie szczerze, widząc, że ze stresu zapomniała nakleić na karcie pokładowej kowboja jego części potwierdzenia nadania bagażu. Brak śladów oznaczał przestępstwo doskonałe. Podniosłem słuchawkę i wybrałem numer do sortowni:
- Cześć chłopaki !Za chwilę dojedzie do was wielka czarna walizka. Ona dzisiaj nigdzie nie leci.
- Tylko żeby liczba w raporcie się zgadzała! - na bagażowych zawsze można liczyć.
- Usuń jego bagaż z systemu – nowa potrzebowała szkolenia, bo wpatrywała się we mnie z szeroko rozdziawioną buzią, nic nie rozumiejąc.
- I co teraz? - dziewczyna wciąż domagała się wyjaśnień.
- Pan odbierze walizkę po powrocie z wakacji – znowu uśmiechnąłem się szeroko niczym krokodyl, wyobrażając sobie kowboja biegającego po tureckim lotnisku w poszukiwaniu swojej walizki. 
 W Turcji jest ciepło, więc kapelusz i szorty mu wystarczą. Z resztą obkupi się na bazarach.....