piątek, 31 października 2014

Piter is allright!

Historia z Piterem wydarzyła się tak dawno, że nie pocą mi się już dłonie, gdy o nim myślę. Czasami tylko jego lekko przygarbiona postać wraca do mnie w sennym koszmarze, a wtedy budzę się i rozmyślam w nocy, co by było gdyby.....
Z danych podanych do rezerwacji wynikało, że Piotr ma czterdzieści lat. Jechał sam na tygodniowe wakacje do Egiptu, bez ukochanej laski czy aktualnego kolegi. Nigdy nie pojawił się u nas w biurze ani nie zadzwonił. Wszystkie formalności dopełniła jego mama. Miła, elegancko ubrana, władcza kobieta o zmęczonej twarzy, która bez większego zastanawiania wybrała dla synusia hotel z all inclusive w centrum kurortu. Nikomu z biura nie zapaliła się kontrolna lampka w głowie. W jesiennym szale last minute bez większych komentarzy zaakceptowalismy kolejnego kryptogeja z matriarchalnej rodziny, który wyrywa się spod skrzydeł nadopiekuńczej mamusi i jedzie zabawić się w egipskiej dyskotece. Klient jakich wielu. Ważne, że zapłacił, a nie ściemnia z kasą jak niektórzy lastowicze.
Na lotnisku zobaczyłem jednak nie szczupłego wymuskanego czterdziestolatka z szaliczkiem, a mocno zbudowanego faceta w dresie, który odprowadzany przez rodziców, wodził wokół błędnym wzrokiem.
- Ale se dziabnął przed lotem – chyba miałem przepalony bezpiecznik, że nie mrugnęło mi żadne ostrzegawcze światełko. Pan Piotr do samolotu wsiadł jednak bez problemów, a my w biurze wymazaliśmy go z pamięci, zajęci biciem kolejnych rekordów sprzedażowych. Sezon był wyjątkowy dobry.
Telefon zadzwonił po tygodniu, w sobotę popołudniu, kiedy szykowaliśmy się do weekendowego lenistwa. Wyświetlający się na ekranie numer egipskiej komórki budził raczej zaciekawienie zamiast paniki.
- Salam! – zażartowałem do słuchawki.
- Ja ci kurw..a się pośmieję – rozpoznałem głos Patrycji, szefowej rezydentów. Pracowaliśmy razem w Turcji, jeszcze w czasach, gdy polscy turyści wypychali swoje walizki jajami na twardo i kabanosami, a rezerwacje zakładano faksem. Jej pijacką chrypkę rozpoznałbym zawsze i wszędzie.
- Oddzwoń do mnie ze skypa na ten numer – zażądała bez ogródek. W mojej głowie zaczęły mrugać ostrzegawcze diody. Rezydenci nie dzwonią do biur podróży, nigdy i nigdzie... Do światełek dołączyła syrena alarmowa. Gdzieś z tyłu głowy pojawił się cień mężczyzny o nieprzytomnych oczach.
- Ten Piotr, co jutro miał wracać, to od was, tak? - Pati odebrała moje połączenie po pierwszym sygnale.
- Jeżeli masz na myśli Pana Piotra.. eeee – sprawdzałem szybko w systemie – to tak.
- To mam dla ciebie info, że gość jest popierdolo..ny – rezydentka wrzeszczała do słuchawki.
- Nie on pierwszy, ani nie ostatni. Co nawywijał? - włączyłem zestaw głośnomówiący, tak aby dziewczyny z biura też miały odrobinę radości. W końcu nie ma jak posłuchać o cudzych kłopotach siedząc bezpiecznie za biurkiem kilka tysięcy kilometrów dalej od epicentrum wydarzeń.
- Nie ostatni?! - w głosie Patrycji zabrzmiało autentyczne przerażenie
- Ten gość od dwóch dni siedzi przed uliczną herbaciarnią i się tylko kiwa. Dodatkowo spalił paszport. Nie ma z nim żadnego kontaktu. Jest wielki jak słoń i gdy próbowałyśmy zaprowadzić go do hotelu to jak pierdol..nął Anię w twarz, to wylądowała w szpitalu. On ma w bagażu papiery potwierdzające, że leczy się od wielu lat!!!! Dostał ataku! Odjebało mu! Rozumiesz?! - Patrycja w krótkich żołnierskich słowach nakreśliła sytuację oraz postawiła diagnozę stanu zdrowia psychicznego klienta. Rozejrzałem się po biurze. Zestaw głośnomówiący był nowym zakupem i działał rewelacyjnie, ale miny dziewczyn pokazywały, że jakoś nie są zachwycone tym faktem.
- Wezwijcie do niego lekarza, przecież ma ubezpieczenie – poradziłem roztrzęsionej rezydentce i z premedytacją dałem głośność na maxa.
- Jeba..ny idioto za biurkiem! - krzyk Patrycji musieli słyszeć ze dwa lokale obok - żadne ubezpieczenie na świecie nie pokrywa leczenia chorób psychicznych! Z resztą tutaj leczą wariatów elektrowstrząsami – dodała zrezygnowanym głosem, a ja pośpiesznie wyłączyłem nowy nabytek.
- Jutro wieczorem jest samolot do Polski. Wy go pilnujcie, żeby nie spierdo..lił, a my skontaktujemy się z kim trzeba. Dam Ci za godzinę znać na czym stoimy – zemstę za "idiotę za biurkiem" odłożyłem na później.
- Super! Podam ci jeszcze numer komórki, do tego Egipcjanina, u którego ten wariat siedzi. Może jak usłyszy głos kogoś z rodziny to się ocknie? – Patrycja błyskawicznie zwaliła na nas całą robotę.
Plan wydawał się banalnie prosty do zrealizowania. Lot do Polski był późnym wieczorem kolejnego dnia, co dawało nam trzydzieści parę godzin. Konsul wystawia choremu paszport tymczasowy w trybie natychmiastowym, porannym lotem poleci jeden z członków rodziny, poda choremu lekarstwa i wróci wieczorem z wariatem do domu.
- Powinienem pracować w sztabie antykryzysowym – pochwaliłem się w myślach.
Zaczęliśmy od załatwienia miejsca w wydawałoby się pełnym samolocie. Odrywani od piwa, karkówek i innych sobotnich aktywności pracownicy operacyjni touroperatorów przeklinając nas głośno, szukali jednego brakującego siedzenia, na którym wracać miał opiekun Piotra. Niestety pojawiły się pewne trudności, których nie przewidziałem.
Ściągnięta do biura matka nie miała paszportu, ojciec też nie... Nikt w rodzinie nie posiadał stosownego dokumentu. Tylko psychicznemu wyrobili..... Patrycja zadeklarowała się, że załatwi kogoś kto wprowadzi naszego pasażera na pokład samolotu. Wciąż mając nadzieję, na cudowne ozdrowienie zadzwoniliśmy do właściciela herbaciarni...
- Salam! - odebrał poważny męski głos. Nie brzmiało to jak żart.
- Hi, I want to talk to Piter – nie wiem czy chciałem, ale nie miałem wyjścia.
- Piter is my friend – zapewnił mężczyzna z mocnym arabskim akcentem, w tle słychać było kawiarniany gwar rozmów.
- Ok, I want to talk to him – wyglądało, że rozmówca posługuje się angielskim
- Piter is allright! - diagnoza stawiana przez Egipcjanina tchnęła we mnie nadzieję.
- I want to talk to him – powtarzałem jak mantrę, zaczynając się zastanawiać czy ten egipski gaduła mnie rozumie.
- Moment, my friend– od razu zostaliśmy przyjaciółmi – I give him my phone! Talk to him now!
- Dzień dobry Panie Piotrze – poważniej i spokojniej się nie dało. Odpowiedział mi sygnał rozłączonej rozmowy. Cud nie nastąpił, a stojąca za moimi plecami matka zalała się łzami.
Była ósma wieczorem. Zostało nam dokładnie dwadzieścia cztery godziny i rozmowa z konsulem.... Numer alarmowy odebrał chłopak, który o sprawach paszportowych nie miał pojęcia. Nie bawiąc się w uprzejmości kazał zadzwonić ponownie za pół godziny, bo musiał ustalić, czy "Pan Konsul zgodzi się odebrać telefon". Jaśnie Pan Konsul wyraził zgodę... Wybrałem na klawiaturze kolejny egipski numer i usłyszałem pod drugiej stronie opryskliwy głos polskiego przedstawiciela. Naświetliłem sytuację i w odpowiedzi usłyszałem:
- Proszę Pana, pracujemy od poniedziałku do piątku w godzinach od 9 do 13. Zapraszam państwa klienta do nas, do Kairu, to raptem sześćset kilometrów. Zdjęcie paszportowe, wypełniony wniosek oraz uiszczona opłata, a w ciągu dwóch dni wystawimy paszport tymczasowy – ten biurokrata upajał się tą odrobiną władzy, którą ktoś mu pewnie po znajomości załatwił.
- Czy Pan rozumie, że mamy na ulicy w Hurghadzie chorego psychicznie obywatela Polski, który przy Pana pomocy jutro może znaleźć się w domu? Loty bezpośrednie są raz na tydzień. Jeżeli nie załatwimy tego dzisiaj, to będziemy ryzykowali jego zdrowiem przez kolejny tydzień – starałem się być opanowany i nie podnosić głosu.
- Procedura jest jasna, obowiązuje wszystkich i nie ma od niej odstępstw – niemal widziałem ten sadystyczny uśmiech zadowolenia jaki musiał malować się na twarzy tego chu..ja.
- To ja Pana uprzejmie informuje, iż rozmowa została nagrana w obecności dwóch świadków, a nagranie wraz z Pana nazwiskiem i numerem telefonu wysyłam w tym momencie do TVN24. Dziękuję bardzo za rozmowę – to był blef, obliczony na małe jaja tego urzędasa.
- Momencik, po co te nerwy? Czy mamy możliwość wysłania zdjęcia tego Pana mmsem? - konsul okazał się miękkim dydkiem.
Podałem Patrycji bezpośredni numer do konsula i nasze ustalenia. Zostało nam tylko pozwolić jej działać i czekać do odlotu samolotu.
- Wielkie dzięki – musiała być wyjątkowo wdzięczna skoro odżałowała jeszcze na smsa.
- Polecam się na przyszłość. Idiota zza biurka – odpisałem. Jestem dość pamiętliwy, a po za tym miałem tani pakiet roamingowych smsów.


poniedziałek, 27 października 2014

Praca życia

Pilot wycieczek to człowiek, który nic nie robi, jeździ po egzotycznych miejscach, opala się i jeszcze mu za to płacą. Tak myśli wielu cymbałów, którzy siedzą za biurkiem i swoje pasje krajoznawcze realizują na kanapie w salonie, podróżując prawym kciukiem po klawiaturze telewizyjnego pilota.
Na szczęście znam osoby, którzy zdają sobie sprawę, że rzeczywistość jest zdecydowanie inna.
- Każdy pilot to jeba...ny kurwiarz i złodziej – Zenek jest dość radykalny w swoich poglądach, niemniej pewnie wie co mówi. Zanim otworzył własne biuro podróży, to tułał się piętnaście lat po świecie, pilotując grupy wszelkiej maści, więc doświadczenie ma spore. Nie macie pojęcia, jaką muszę się wykazywać inwencją, aby ukryć przed nim w fakturach, te przycinane na boku euro....
Kiedy zadzwonił i bez zwyczajowych obelg stwierdził:
- Ty w sumie jesteś dość dobry i mógłbyś poprowadzić dla mnie taki jeden wyjazd.
Powinenem z miejsca domyślić się, że kontynuując rozmowę wchodzę na dość podmokły teren.
Dopiero, kiedy z wręcz westchnieniem ulgi, zaakceptował moją zaporową stawkę, to zrozumiałem, że właśnie wpadłem w bagno po uszy. Moje chciwość kiedyś mnie zgubi. Znając Zenka, pięćset złotych za dzień śmierdziało pieszym zwiedzaniem Bagdadu nocą.
Dzień później, już w biurze, rzucił mi na biurko bilety lotnicze, polisę ubezpieczeniową, rezerwację hotelu i pokaźny plik banknotów.
- Dwudziestu facetów, branża budowlana, mają się dobrze bawić – nakreślił ramowy obraz idealnego wyjazdu, którego wizję roztoczył zapewne na spotkaniu jakimś grubym prezesem w zaciszu jego wielkiego gabinetu.
- Jakiś plan tego jest? - zapytałem retorycznie, oczekując standardowej rozpiski zwiedzania Barcelony, zakończonego kolacją w ekskluzywnym lokalu... w końcu to budowlanka i kupa pieniędzy na blacie biurka wskazywała, że kasa na zabawę zawsze się znajdzie.
- Tego się nie da zaplanować – odpowiedział Zenuś. Dodając:
- Macie wrócić w komplecie i będzie to uznane za sukces.
Westchnąłem.... Pilotów wycieczek można podzielić na trzy kategorie.
Największą grupę stanowią ci od wycieczek objazdowych. Ich zadaniem jest kolorować nasz szary, bezbarwny świat i zarażać swoją pasją i energią ludzi, dla których często brak np. we Włoszech parówek na śniadanie, jest dramatem rzutującym na cały wyjazd. Piloci "objazdówek" zrywają was o piątej rano, każą tłuc się autokarem tysiące kilometrów, a na koniec stają przed jakimiś ruinami i mają dosłownie chwilę, aby barwnymi słowami przekonać tych zaspanych i zmęczonych turystów, że było warto się tak katować. Pasja i "bajera" – bez tego nie da rady.
Na drugim biegunie znajdują się rezydenci. Skoszarowani w strefach turystycznych opiekują się biedakami, którzy nie widzą różnicy między "all inclusive" a "all excuse me". Dobrego rezydenta cechuje niesamowita odporność psychiczna. Możesz napluć mu w twarz, a on z uśmiechem na ustach poinformuje cię, że w przypadku deszczu, w sklepie obok, na umówione hasło dostaniecie 20% rabatu na parasole. W końcu rezydent żyje z prowizji od sprzedanych wycieczek fakultatywnych i wszystkiego, co tylko uda się mu się wam opchnąć. Patrzy na turystę przez pryzmat grubości jego portfela, a gdy pyta o zdrowie, to ma na myśli rękę, która ten portfel z kieszeni wyjmuje. Dla dziesięciu euro zarobku wyśle cię do Syrii i będzie wmawiał, że łuna nad oblężonym Aleppo to niespotykane w tym regionie zjawisko zorzy polarnej, za którego oglądanie zmuszony jest pobrać dodatkową opłatę wysokości pięciu euro (zniżka 50% dla dzieci do 11 roku życia).
Trzecia kategoria to piloci wyjazdów typu incentive, czyli ci, którzy realizują się zawodowo pełniąc rolę niani dla pijaków. Powinni mieć gadane, ale nie jest to warunek konieczny. Odporność psychiczna też wskazana, ale w granicach rozsądku. Najważniejsze jest umiejętne połączenie przymiotów clowna i chirurga, czyli uśmiechu i STALOWYCH NERWÓW.
Umówiłem was jutro na lotnisku na godzinę szesnastą – wyrwał mnie z zamyślenia chropowaty głos Zenka .
- Szef grupy ma na imię Marek. Spoko gość tylko lubi sobie golnąć – dawkował ostrożnie informacje.
- Czyli jak wszyscy – próbowałem ująć tajemniczą postać szefa w stereotypowe ramy.
- No nie do końca..... Dużo bardziej niż wszyscy – Zenek nie ułatwiał sprawy.
I rzeczywiście..... Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze uścisnąć sobie dłoni na lotnisku, jak każdy z uczestników wyjazdu walnął już po dwie sety i zapił piwkiem. Wyglądali jak klony - faceci po czterdziestce, każdy z większym lub mniejszym brzuchem, mocno zbudowani o dużych spracowanych dłoniach. Jeszcze wisieli na telefonach wydając ostatnie dyspozycje, wciąż ubrani w sweterki i marynarki, ale czuć było już w powietrzu atmosferę trzydniowego resetu.
- Impreza firmowa z Gaudim w tle, Panie Marku? - zagaiłem szefa grupy.
- Nie, gdzie tam! To sponsoruje Beton Export. A w ogóle to Maras jestem – niski mężczyzna o szerokich barach oderwał się od kieliszka.
- Tam w tej Barcelonie, jest podobno taki fajny klub, gdzie tańczą same czarne dziewczyny – Maras miał jasno sprecyzowane oczekiwania wobec wyjazdu.
Skinąłem głową. Dopasowanie programu do profilu grupy jest podstawą udanej wycieczki i temu właśnie służyła ta rozmowa.
Po godzinie lotniskowy bar wywiesił białą flagę – wódka się skończyła. Barmana przed linczem uratowała linia lotnicza rozpoczynając boarding. Poprowadziłem wesoły korowód do bramki, modląc się w duchu, by nikt nie zgubił karty pokładowej lub dowodu. Zabawa, już bez marynarek i sweterków, nabrała wigoru dopiero na pokładzie. Dwudziestu chłopa stojących w przejściu, ryczących "Polska białoczerwoni" i robiących islandzką "cieszynkę" doprowadziło stewardesy do furii. Wynegocjowałem, że zamiast lądować awaryjnie i nas wysadzać, podbijemy dziewczynom statystyki sprzedażowe. Do kupna dwudziestu butelek mocnego alkoholu nie musiałem chłopaków specjalnie namawiać. W zasnutych pijacką mgłą oczach szefa grupy zobaczyłem coś na kształt podziwu.
Przy odbiorze bagażu, o dziwo, tylko dwóch gości wpadło na pomysł położenia się na taśmie i wjechania do bagażowni. Wyciągnięcie ich z łap katalońskich wopistów zajęło mi raptem pół godzinki. Nasz wesoły autobusik ruszył w kierunku hotelu, a Maras zaczął odkręcać kolejne flaszki. Zatrzymaliśmy się na moment w centrum Barcelony, na Placu Katalońskim, tak aby jeden facet mógł opróżnić pęcherz. Dostał ksywę Mocznik. Kiedy wysiadaliśmy kierowca wyglądał na szczęśliwego.
Hotel zdobyliśmy śmiałym abordażem, przechodząc przez recepcję niczym karaibscy piraci. Po naszym przejściu zginęły dwie palmy doniczkowe i jeden śmietnik, a zostało z dziesięć pustych butelek i wielki paw przy windzie, którego autorem był właściciel słabego pęcherza.
- Kwiatki zniosę jak się trochę uspokoją, a to dla serwisu sprzątającego – uspokoiłem recepcjonistę i uszczupliłem budżet wyjazdu o 50 euro.
- Jesteś bardzo opanowany jak na taką pracę – chłopakowi w recepcji wciąż drżały ręce.
- Inaczej się nie da.... Ustaw nam proszę budzenie na dziewiątą rano – poczułem, że jestem bardzo zmęczony. Wziąłem walizkę i poczłapałem do pokoju. Na korytarzu panowała już cisza. Piraci zmęczeni walką posnęli. Pozbierałem z korytarza butelki, dwa plecaczki i jeden portfel. Przy schodach natknąłem się na Mocznika. Spał na korytarzowej wykładzinie przytulając mocno zabraną z recepcji palmę. Zrezygnowałem z prób szamotania się z upitym do nieprzytomności, ważącym na oko ze 120 kilo facetem. Wziąłem z szafy dodatkową poduszkę i podłożyłem mu pod głowę, a całego przykryłem kocem. Do palmy przyczepiłem kartkę : "Klucz do pokoju 703 znajdzie Pan w recepcji".
Do Zenka wysłałem smsem krótki raport z pierwszego dnia. Odpowiedź przyszła po minucie: "Na te 50 euro za sprzątanie pawia musisz mieć rachunek, inaczej nie odliczę".
Uśmiechnąłem się... Z korytarza dochodziło chrapanie wielbiciela palmy.
Jutrzejszy dzień zapowiadał się wesoło.

wtorek, 21 października 2014

Nazwisko zobowiązuje

Kisia, oprócz rewelacyjnych ciastek, wnosi na lotnisko powiew radości i optymizmu. Jej niczym niezmącony, dobry humor wydaje się z początku irytujący, ale można się przyzwyczaić. W końcu lepiej pracować z wesołkiem niż ponurakiem.
- Dobry wieczór! Co tam słychać? Chcesz ciasteczko? - zegar wskazywał 1:00 w nocy, ale Kisia zawsze ma naładowane baterie na full. Jej wesoły dziecięcy głosik przypomniał mi, że od piętnastu godzin żywiłem się głównie kawą. Otyłość mi nie grozi....
- Zaleję kawę - zaoferowałem z miejsca. Kisiowe przejście przez terminal na pewno zostało zauważone i trzeba było działać szybko, zanim zlecą się inne ciasteczkowe sępy.
- Przepraszam..eee czy można..ee? - bełkotliwy głos przerwał mi zabawę w baristę. Uderzył w nas odór przetrawionego alkoholu pomieszany ze smrodem przepoconych skarpet. Przy biurku stał pijany facet, który uśmiechając się debilnie, próbował zadać kolejne pytanie. Czerwona spocona twarz, sumiaste wąsy, koszula z ciemnymi półksiężycami potu pod pachami i czarne skarpety zestawione z sandałami. Brakowało mu tylko napisu na czole "Egipcie bój się! Oto nadchodzimy!"
- Lekko pijanego wpuszczą do samolotu? - Wąsaczowi udało się złożyć kolejne zdanie. Zanosiło się, że ciasteczkowa przerwa przejdzie mi  koło nosa.
- Tylko, jeżeli nie będzie pchał się za stery - gość wydawał się sympatyczny, więc na razie nie wytaczałem ciężkiej artylerii, a wyjątkowo chciałem nawet pomóc - a dokąd Pan leci?
- Ja nie lecę! - zabełkotał przestraszony - kolega leci!
- A gdzie jest kolega? - zaczynało się robić ciekawie.
- Tam - machnął ręką w nieokreślonym kierunku. 
Wychyliłem się zza biurka. Pod reklamą LOT-u, a podłodze, leżało bezwładne ciało "lekko pijanego".
- Kolega raczej nigdzie nie poleci, co najwyżej pojedzie na izbę - żarty się skończyły.
- Jak to kurwa nie poleci?! Pan nie zna Bogdana! - oburzył się Wąsacz i trącił nogą śpiącego.
Fakt, że się nie znaliśmy jakoś nie spędzał mi snu z powiek. Opój, zwany Bogdanem,  słodko spał na zimnej podłodze z łysiejącą głową na żółtej reklamówce z Netto. Ubrany w poplamione żółtą cieczą, kiedyś białe szorty i wymiętą koszulkę bez rękawków, która odsłaniała owłosiony brzuch starego piwosza, chrapał jak traktor. Przy bosych stopach z czarnymi podkówkami leżał jeden oczojebnie zielony klapek.
- Boso, ale w ostrogach - pomyślałem złośliwie.
- Mogę zobaczyć potwierdzenie rezerwacji tego pana? - wciąż łudziłem się, że podrzucę komuś zbuka.
Wąsaty towarzysz śpiącego wyciągnął pomiętą kartkę. Logo naszego biura nie pozostawiało wątpliwości.
- Kolega ma godzinę na doprowadzenie się do porządku, zanim zamkną mu odprawę - zmieniłem trochę front, przerażony wizją całej papierologi, którą będzie trzeba skompletować, jak nie wsadzę pijaka na pokład.
- To pomóż Pan, weźmiem go do kibla - w Wąsaczu obudził się stary harcerz. Nawet jakby zaczął mniej bełkotać. Jak ja nie lubię wypełniać papierów...... Westchnąłem i wspólnie dźwignęliśmy nasączonego alkoholem kloca. Spocona łapa Bogusia objęła mnie za kark i momentalnie poczułem gotowość do wypisania każdej ilości formularzy. Ten, kto dostanie miejsce obok tego skunksa, będzie pamiętał ten lot do końca życia.
Po krótkim, ale intensywnym rzyganiu i oblucjach w lotniskowej toalecie, Bogdan przyjął pozycję mniej więcej pionową. Wręczyłem  mu jego reklamówkę z paszportem i portfelem. Oprócz gaci, koszulki i jednego klapka, gość nie zabierał w podróż żadnej innej rzeczy. Inna kwestia, że nie było wiadome czy ten skrajny minimalizm jest do końca świadomy.
- Życzę udanych wakacji - jak zawsze z zawodowym uśmiechem.
Boguś mruknął coś co zabrzmiało jak spierdalaj i pociągając bosą nogą ruszył chwiejnie w kierunku checkinu, przy którym nie było już żadnych oczekujących. Akcje wszystkich egipskich destylarni skoczyły w górę.
- Pasażer Bogdan Kieliszek, powtarzam, pasażer Bogdan Kieliszek, podróżujący do Hurghady, proszony jest o natychmiastowe podejście do stanowiska checkin numer 4 - ogłosiła znudzonym głosem laska z info.
Spojrzałem na Wąsacza z niedowierzaniem.
- Gdybyś Pan wiedział ile on może wypić - bełkot zamienił się w pijacką chrypę.
- Może powinien trochę zbastować?
- Grzech zmarnować takie nazwisko! - obruszył się wąsaty kumpel Bogusia i dodał spokojniejszym tonem:
- W porządku facet pan jesteś.
Nie ma jak trochę czułości na koniec ciężkiego dnia.
- Dobranoc życzę - pożegnałem się i ruszyłem w kierunku mojego biurka.
Dwóch koordynatorów ściemniało Kisię i wyżerało ciastka. Boguś przechodził właśnie przez kontrolę bezpieczeństwa, a zegar pokazywał trzecią w nocy.
- Trzeba skołować te formularze na odmowę przelotu - pomyślałem.

niedziela, 19 października 2014

Randka z prezesem

Tablica odlotów na lotnisku jest jak barometr na rybackim kutrze. Dzisiaj  zapowiadała sztorm i burzę... taką z piorunami.
- Co to jest?! - pojawił się pierwszy grom, w postaci krzyczącej Grubej Rury, która pomarszczonym palcem, uzbrojonym w złoty sygnet, wskazywała na nieszczęsną tablicę. Tęsknym wzrokiem spojrzałem na czajnik. Kawy nie będzie, trzeba się brać do roboty.
- Dzień dobry, cóż się stało? - mój fałszywie miły uśmiech obrzydza mnie samego. Nazywają to profesjonalnym podejściem do Klienta lub bardziej kolokwialnie lizaniem dupy.
- Jak to co?! Pan tu pracuje i nie wie?! - do Grubej Rury dołączył skrzeczący, pomarszczony Stary Grzyb. Na oko małżonek sapiącego obok wieloryba ze złotym sygnetem. Elegancko ubrani, z dobrymi walizkami - klasyczna starsza para podróżująca na wyspy kanaryjskie.
- Rozumiem, że mają Państwo na myśli wyświetlającą się informację o opóźnieniu? - jad w moim głosie kontrastował z szerokim przyjaznym uśmiechem.
- A co innego?! Sześć godzin w plecy! Zapłaciłam za kolację w hotelu! I co teraz?- padło w sumie sensowne pytanie.
- Nie wygląda Pani na kogoś, komu grozi śmierć głodowa - wypaliłem.
Gruba Rura otworzyła aż ze zdumienia usta i patrząc na mnie z niedowierzaniem próbowała nabrać powietrza w swoją wielką klatkę piersiową. Trafiony, zatopiony... Trochę brutalnie, ale żarty się skończyły. Celna riposta sprawiła, iż kilku kolejnych  krzykaczy, którzy zbierali się wokół mojego stanowiska zawahało się na moment. Malutkie, otoczone stu sześćdziesięcioma pasażerami biurko, przypominało walczące Westerplatte. Jak w porę nie spacyfikuję najbardziej agresywnych, to podburzą resztę i mnie wspólnie zjedzą na kolację. A wcześniej obedrą ze skóry, potną na kawałki i upieką na wolnym ogniu. Taki współczesny kanibalizm.
- Proszę Państwa, zapraszam wszystkich do stanowisk checkin, gdzie mogą Państwo nadać bagaż - kontynuowałem natarcie zachęcony zwycięstwem w pierwszej potyczce.
 - Wydane zostaną Państwu vouchery żywieniowe, które można spożytkować w lotniskowych restauracjach. Opóźnienie nie powinno już ulec zmianie, więc osoby które chcą na ten czas wrócić do domu, proszone są tylko o nadanie bagażu i stawienie się z powrotem w hali odlotów o godzinie 23:00. Najpóźniej godzinę przed wylotem samolotu - dodałem krótko i stanowczo niczym w wojsku. Zawsze chciałem być sierżantem w marines.
Większość paxów złorzęcząc i przeklinając nasze biuro skierowała się do odprawy. Przy mnie zostali tylko ci, którzy potrzebowali pozbyć się nadmiaru emocji, czyli innymi słowy spuścić z pały. Sprostanie ich wymaganiom, jest, jakby nie było, częścią mojej pracy. W końcu zapłacili za all inclusive, więc mają prawo do małego focha.
- Jaką rekompensatę przewiduje Pan za mój stracony czas? - wyrwał się do przodu chłopak w czerwonej koszulce polo. Podróżował z niezwykle ładną dziewczyną, więc bohaterstwo było w cenie.
- Ja osobiście nie oferuję żadnej rekompensaty. Linia lotnicza zapewnia vouchery. Może Pan złożyć reklamację do naszego biura. Jest na to 30 dni liczone od daty powrotu. Tylko po co się denerwować? W takim towarzystwie chyba nie będzie to zmarnowany czas? - lekka szydera ubrana w uniform profesjonalizmu. Dziewczyna bohatera uśmiechnęła się. W meczu z resztą świata wygrywałem 2:0.
- Czy Pan wie jak ja się nazywam? - natarł na mnie Ciężki Przypadek w osobie nażelowanego czterdziestolatka w lnianym letnim garniturze. Prawnik albo lekarz - tylko oni myślą, że zna ich cały świat.
- Rozumiem, iż nie zna Pan swojego nazwiska? Niestety, jestem tylko pracownikiem biura podróży i nie posiadam wykształcenia medycznego, aby pomóc w takim przypadku. Mam wezwać pogotowie? - troska w moim głosie była bardziej niż autentyczna. Rozkręcałem się z minuty na minutę. Stojący za Panem Bez Nazwiska ludzie wybuchnęli śmiechem i właściciel drogiego garnituru zaczął wycofywać się rakiem, mrucząc coś pod nosem o chamstwie i odszkodowaniu za nieludzkie traktowanie.
- Widzę, że świetnie się Pan bawi naszym kosztem - wyjątkowo wredna mina, delikatny makijaż, całość odziana w żakiecik, dodatkowo okularki w cieniutkich oprawkach i ten wystudiowany chłód w głosie. Główna księgowa albo inna wysoko postawiona biurwa, która zapomniała zostawić korporacyjnych nawyków w domu.
- Raczej staram się pomóc jak mogę - odbiłem piłeczkę. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, a spokojnego tonu głosu pozazdrościłby mi lektor z National Geographic.
- To ja poproszę o rozmowę z Prezesem - ufff... Księgowa okazała się standardową idiotką wkraczając na jakże dobrze znaną mi ścieżkę.
- Bardzo mi przykro, ale jestem szeregowym pracownikiem i nie posiadam numeru telefonu do naszego Prezesa - mój smutek w głosie nie był udawany. W końcu ja też chciałbym być dyrektorem i mieć w komórce kontakt do prezesa.
- CHCĘ PREZESA - wycedziła przez zaciśnięte zęby tracąc swoje kamienne opanowanie.
- Z tego co wiem proszę Pani, to nasz prezes ma żonę i dzieci i raczej nie będzie zainteresowany skokiem w bok - poniosło mnie i poczułem, że lód zaczyna pode mną pękać. Tego mi baba nie puści... znowu będzie nagana.
- Słucham?! To Panu nie ujdzie płazem! - kobita nie dość, że wredna, to jeszcze czytała w myślach.
Odsiecz nadeszła niespodziewanie, ze strony dwóch wygolonych na zero mięśniaków, którzy przysłuchiwali się naszej rozmowie niecierpliwie drepcząc w miejscu.
- Daj Pani, kurwa, gościowi spokój, co on może? - ogromny jak dwupokładowy airbus facet oparł swoje wielkie wytatuowane łapska na blacie mojego stanowiska i nie zważając na obecność wściekającej się Księgowej kontynuował:
- Czyli do godziny 23 mamy czas? - to pytanie skierowane było do mnie. Jego potężne bicepsy rozsadzały rękawy koszulki, która i tak musiała mieć rozmiar 5XL. Wszystko razem nakazywało lekką ostrożność. Odpowiedzi udzieliłem po dwukrotnym zastanowieniu się.
- O godzinie 23 prosimy o przechodzenie przez kontrolę bezpieczeństwa, tak aby zdążyć na wylot o północy - bardziej oficjalnie i miło się nie dało, ale jakoś w tym przypadku nie miałem ochoty na zwyczajowe złośliwości.
- Czyli jak sobie siądziemy tam przy tym telewizorku - kark wskazał na "Sport Bar" - zrobimy litra wódeczki i zapijemy piwkiem, to nikt nic nie powie? - zapytał tubalnym głosem, a bicepsy napięły się groźnie.
- Jak będziecie się Panowie spokojnie zachowywać i dacie radę wejść o własnych siłach do samolotu, to nie powinno być problemów - jego tok rozumowania był ujmująco praktyczny.
- Po litrze na dwóch to nawet alkomat mnie nie wyczuje - zapewniła pewnym tonem chodząca góra mięśni, a bicepsy znowu się naprężyły, potwierdzając, że właściciel wie co mówi.
Podniosłem słuchawkę telefonu i wybrałem numer stanowiska, gdzie trwał odprawa ich lotu.
- Cześć, zarezerwuj mi dwa miejsca awaryjne na moje imię. Podejdzie  dwóch sympatycznych podróżnych i powołają się na mnie - jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie pomyślałem.
- Zarezerwowałem Panom siedzenia z większą ilością miejsca na nogi - poinformowałem Wielkoluda.
- Widzisz, kurwa - mężczyzna zwrócił się do swojego towarzysza podróży, który przypominał skrzyżowanie nosorożca z ogrem i tępo patrzył się w ścianę za moimi plecami - pogadasz z człowiekiem po ludzku, to i usiądziemy jak ludzie i się jeszcze napijemy, a nie będziemy umierać z pragnienia jak wielbłądy.
- Hehehe, będzie zajebiście! -  Ogr oderwał wzrok od ściany i przeniósł na dość zgrabny tyłek Księgowej, która stukając wściekle obcasami oddalała się w kierunku odprawy.




czwartek, 16 października 2014

Gaudi

- Drobna, zawinięta w bandaże ręka chłopca kreśli idealnie proste linie na białym brulionie rozłożonym na stole. Przez malutkie okienko sutereny wpada złote światło katalońskiego słońca i dobiega radosny zgiełk ulicy. Chłopiec patrzy z zadowoleniem na kartkę, którą pokrył idealnie symetryczną siatką prostopadłych linii. Bez użycia kątomierza, ot tak... od ręki. Uśmiecha się, odkłada poszatkowany liniami brulion i sięga po kolejny biały arkusz. W taki to sposób powstają zeszyty do algebry uczniów szkoły zakonu pijarów. Tworzy je mały Antonio Placid Guillem, kasując nieoficjalnie za swoją usługę jedną trzecią ceny gotowego arkusza i mówiąc szczerze nie wyrabia się z zamówieniami. Ten chory na artretyzm chłopiec ma wyjątkowy dar. Kiedy bierze w dłoń ołówek, to zapomina o dręczącym go bólu powykrzywianych stawów i zamienia się w genialnego rysownika, który z chirurgiczną precyzją kreśli idealnie symetryczne kształty i proste długie linie. Zawinięty w nasączone terpentyną bandaże, jedyne dostępne dla  XIX-wiecznej biedoty lekarstwo na artretyzm, dzieli czas między szkołę i suterenę, która jest jego domem. Matka nie żyje. Wychowywany przez ojca, mały Antonio ucieka w świat marzeń i wyimaginowanych stworów. To właśnie tam, w smutnej piwnicy kamienicy w Reuss, zaciera się granica między rzeczywistością i fantazją. Umysł, który bez problemu liczy najtrudniejsze matematyczne zadania, mózg geniusza, którego gwiazda ma za chwilę rozbłysnąć, buduje niedostępny nikomu tajemniczy świat, pełen  fantasmagorycznych postaci i bajkowych budowli.
Antonio ma dwanaście lat, gdy staje do konkursu na projekt przebudowy refektarza klasztoru pijarów. Przeor nie może uwierzyć, iż zaprezentowane mu rysunki stworzyło to jakże mizernie wyglądające dziecko, które  hardym głosem odpowiada na zadawane mu pytania zdumionych mnichów. Projekt wyrostka zwycięża. I tak o to na katalońskich salonach pojawił się człowiek, który przez kolejnych 60 lat miał pozostać dzieckiem, które nie widzi granic dla swoich marzeń. Realizując, na przekór wszystkim, fantastyczne skomplikowane zamierzenia architektoniczne, wyprzedzał swoją epokę o lata świetlne.   Wspierany potężną siłą wiary, zuchwale podejmował najśmielsze wyzwania, wolny od myśli o porażce, która paraliżuje nas, dorosłych.
Wiedzą Państwo doskonale o kim mówię, wszak każdy słyszał o Gaudim. Za moimi plecami wznosi się jego idee fix - słynna Sagrada Familia - kościół Świętej Rodziny. Projekt, któremu Gaudi poświęcił życie, a który do dziś budzi podziw największych współczesnych architektów. Za chwilę wejdą Państwo do środka i niczym w filmie science fiction odbędą podróż po wnętrzu  kościoła, ale po zakamarkach umysłu tego genialnego architekta. Każdy otrzyma audioguida, który przybliży wam niezwykłość tej ogromnej budowli - pilot skończył mówić, a grupa stała niczym zamurowana, wpatrzona w wejście do kościoła. Klasnął w dłonie, budząc turystów z letargu.
- Zapraszam do zwiedzania - ukłonił się i dworskim gestem zaprosił do środka.
- Spotykamy się w tym miejscu o godzinie 14:00, czyli mają Państwo dokładnie półtorej godziny - turyści, niczym zgrany oddział komandosów rzucili się szturmować wejście kościoła.
- Bawcie się dobrze, tępe dzidy - mruknął do siebie pilot i odwrócił się na pięcie zderzając się z Tomkiem, najmłodszym uczestnikiem wycieczki.
- Dokąd Pan idzie? - dwunastolatek znudzony towarzystwem mamy ewidentnie szukał jakiejś odmiany.
- Do Burger Kinga - uśmiechnął się pod nosem pilot wskazując na neon fast fooda sąsiadującego z katedrą.
- Mogę iść z Panem? - w niebieskich oczach chłopaka pojawiła się nadzieja.
- Pani Aniu, pani syn słabo się czuje, poczekam z nim tutaj - pilot zwrócił się do spoconej na twarzy otyłej turystki, która walcząc bezpardonowo na łokcie zbliżała się ku wejściu do Sagrady Familii.
- Jest Pan kochany - czerwoną niczym pomidor twarz przeciął grymas uśmiechu ulgi. 
- Gówniarz i tak by niczego nie zrozumiał - dodała sapiąc i z premedytacją wbiła łokieć w brzuch nieostrożnemu turyście, który chciał się przed nią wcisnąć.
- Chodź Gówniarzu - pilot znowu się uśmiechnął, chowając pilocki identyfikator do kieszeni - stawiam double whoppera i patatas fritas grandes!


wtorek, 14 października 2014

Zakochani są wśród nas

Uwielbiam dziadków, a dokładnie patrzeć na małżeństwa starszych ludzi, jak w totalnym milczeniu, z nosami zatopionymi w gazetach, oczekują na wylot samolotu. Pewnie powiedzieli już sobie wszystko i teraz już niczego nie udają, po prostu mają luz. Lubię też pary, które łączą wspólne pasje, typu: "Daleko do tej strefy wolnocłowej? Chcemy sobie z żoną coś chlapnąć". Realizacja wspólnych celów łączy ludzi na wieki. Fajnie ogląda się też małżeństwa a la mini korporacja. Ona, zimna szefowa, idzie z przodu trzymając paszporty, a on zziajany robol ciągnie dwie wypchane walizy. Jasny podział ról, tak jak funkcjonują najlepsze firmy. Dzisiejsza parka przebiła jednak wszystkich.
Zwróciłem na nich uwagę od razu, gdy pojawili się w wejściu do hali odlotów. Dziewczyna miała zasłonięte oczy apaszką, a chłopak prowadził ją powoli, czule obejmując. A kiedy zdjął jej z głowy tą chustę i uklęknął przed nią, to nie było na lotniku nikogo, kto by się im nie przyglądał.
- Oświadczyny na lotnisku? Ma facet fantazję - pomyślałem. Jako że z bocznej kieszonki plecaka wystawała mu koperta z logo naszego biura, postanowiłem wesprzeć jego  inicjatywę. W końcu płacą mi między innymi za tworzenie miłej atmosfery, a że ostatnio słabo mi z tym szło, grzechem byłoby nie wykorzystać okazji.
- Widzę, że bardzo miło zaczyna się Państwa podróż - podszedłem do faceta z jajami i jego oblubienicy.
- Tak, właśnie ... eee - wielkie niczym grochy łzy szczęścia polały się po uroczej buźce dziewczyny, a gość urósł o pięć centymetrów. Wyglądało, że oświadczyny zostały przyjęte.
- Zapraszam w takim razie do checkinu. Odprawimy Państwa bez kolejki i przydzielimy lepsze miejsca w samolocie. Proszę potraktować to jako prezent od naszego biura  - mój uniform musi budzić zaufanie, bo bez zbędnych pytań ruszyli za mną.
Kolejka do odprawy była spora. Pasażerowie twardo tłoczyli się do dwóch otwartych stanowisk, jakby ostatnie miejsca w samolocie miały być stojące. Po krótkim namyśle zrezygnowałem z podejścia do nowej pracownicy - Kingi i wybrałem biurko, za którym siedziała Ika. Nasza trzydziestoletnia lotniskowa seksbomba, która na fejsie wciąż obnosiła się ze statusem "wolna". Gdyby była opcja "zdesperowana", to pewnie by już uaktualniła status. No ale jak jest się skrzyżowaniem granatu odłamkowego i jadowitej kobry, to raczej ciężko o drugą połowę.
- Cześć, odprawisz mi dwa paxy na awaryjne? - uśmiechnąłem się  najpromienniej jak potrafiłem.
- A co z tego będę miała? - odpowiedziała uśmiechem. Ewidentnie trafiłem w dobry humor.
- Cappuccino - wskazałem wzrokiem na kawiarnię, skąd dobiegał smakowity zapach świeżo mielonych ziaren.
 - A wypijesz ze mną? - ta słodycz była wręcz podejrzana.
- Taaak... Z jednego kubka na dwie słomki..... Państwo właśnie się zaręczyli, chciałem im zrobić prezent - postanowiłem zakończyć tą piękną wymianę uprzejmości kilometrowym autem. Trafiłem idealnie. Ika przeistoczyła się w nastawiony na full klimatyzator i skierowała swoje lodowe spojrzenie na wciąż przytulającą się parę. Temperatura w terminalu spadła o 2 stopnie.
- Poproszę Państwa dowody osobiste lub paszporty i pierwszy bagaż na wagę - powiedziała głośno, a jej lodowaty ton głosu sprawił, że pierwsze rzędy kolejki cofnęły się o krok. Narzeczeni karnie podali dokumenty, a gość delikatnie położył na pasek walizkę ukochanej.
- Czy oprócz dowodu posiada Pani paszport? - zapytała słodko Ika, zdecydowanie zbyt słodko. Poczułem znajome łaskotanie w brzuchu.
- Nie... nie mam paszportu. A dowód nie wystarcza? - biedaczka, jeszcze się nie domyślała, że tak wspaniale zapowiadająca się podróż na Gran Canarię nawet się nie rozpocznie.
- Dokument stracił ważność rok temu - Ika ewidentnie przechodziła w tryb ładowania akumulatorów cudzą energią, a temperatura w hali wciąż spadała. W oczach laski pojawiły się łzy... dużo większe od tych zaręczynowych.
- Jak to kurwa nieważny! - to był głos faceta z jajami, który ze słodkiego bałwanka zamieniał się w pędzącą lawinę.
- Pięć koła na tą kurwę wydałem! Tyle kasy, a ta idiotka nie ma dowodu! - jaja okazały się wydmuszkami, a po bałwanku nie został nawet ślad. Siedząca na przy drugim stanowisku Kinga schowała się za ekranem komputera. Ika piękniała z uśmiechem ładując drugi akumulator a niedoszła narzeczona ciągnęła walizkę i szła, łkając, w kierunku wyjścia.
- Zrób coś frajerze! - ile ja takich lawin przeżyłem... mógłbym szkolić goprowców.
- Wciąż może Pan skorzystać ze swojej części rezerwacji, a jeżeli znajdzie Pan przed zamknięciem odprawy kogoś na to drugie miejsce to zmieniamy osobę za opłatą 150 zł - poinformowałem sucho.
- A teraz zapraszam na koniec kolejki. Przyda się Panu chwila na uspokojenie - dodałem ze złośliwym uśmiechem. Facet burcząc po nosem zabrał walizkę, grzecznie udał się na koniec kolejki i wyglądało, że zaczyna proces obdzwaniania znajomych. Za raczej już byłą narzeczoną nawet nie spojrzał.
- Cappuccino nie będzie? - zapytała retorycznie Ika.
- Mogę Ci zrobić sypaną - patrzyłem na wykonującego kolejne połączenia właściciela wielkich wydmuszek.
- Spadaj - wróciła stara dobra Ika.
- Posadź go przy kiblu, na B i zważ mu bagaż co do grama.
- Kinga! Ten gość odprawia się u mnie - Ika nie potrafiła ukryć radości.