środa, 17 grudnia 2014

all inclusive

- Eeee! Simon!- śniady recepcjonista Ali macha rękami i przywołuje mnie energicznie, nie pozwalając mi przemknąć niezauważonym przez hotelowe lobby. Wszystko przez tą wściekle fioletową firmową koszulę. Słowo lobby akurat w tym przybytku jest trochę na wyrost, bo obskurny i lepiący się od brudu, ciasny recepcyjny hol na to miano nie zasługuje. Tak jak Palm Beach Hotel&Spa nie zasługuje na żadną ze swoich trzech gwiazdek, które nadgryzione zębem czasu i palącym śródziemnomorskim słońcem, wiszą smętnie nad wejściem i wraz z zepsutymi drzwiami, żałośnie witają przybywających jeszcze zadowolonych turystów. To nasz najbardziej reklamacyjnogenny przybytek i cotygodniowe spotkania z nieszczęśnikami, którzy liczyli na  udany wakacyjny wypoczynek, należą do jednych z ciekawszych momentów w monotonnym grafiku rezydenta w tureckim Side.
- Dajesz! - odzywam się po polsku, bo Ali studiował na wrocławskim AWF. Magister od fikołków, a porozumiewa się tak piękną polszczyzną, że wpędza mnie w kompleksy swymi wrzucanymi od niechcenia "prosiłbym bardzo" i "jeżeli mógłbym".
- Wczoraj wasz gość, pan Adam, pobił barmana z pool baru – recepcjonista jest zbulwersowany.
- Przecież wy nie macie basenu, bo jest w remoncie – stwierdzam fakt, dzięki, między innymi któremu, spotkania z nowymi hotelowymi gośćmi są tak ekscytujące.
- Ale pool bar działa – Turek prostuje się, wygładza nażelowane czarne włosy i dumnym wzrokiem toczy po obdrapanych ścianach, które pewnie nie były malowane od czasów Ataturka.
- A którego barmana i za co? - pytam z czystej ciekawości. Jest środek sezonu wakacyjnego, więc słowa "empatia" oraz "współczucie" stały mi się już dawno obce. Niemniej nic tak dobrze nie robi na psychikę, jak posłuchać o cudzym nieszczęściu.
- Yussufa, gdyż podczas jego zmiany zabrakło alkoholu w barze – Ali wymienia imię najwredniejszego z Turków, jacy pracują w hotelu. Gość jest tak antypatyczny, że nawet ja to zauważam. Uśmiecham się szeroko, wizualizując w myślach opuchnięta szympansią gębę barmana i nawet nie udaję, że jest mi przykro. Odgrzebuję z pamięci czerwoną facjatę kierowcy tira - pana Adama, który dokonał czegoś o czym marzyła zapewne większość klientów basenowego baru. Już na lotnisku wyglądał na takiego, co przeżyje brak basenu czy łazienki, ale z wódą bym go nie próbował kantować.
- Turas pewnie przycinał na boku i ma za swoje – rozgrzeszam w myślach samozwańczego bohatera.
- Yussuf zamierza nożem pozbawić pana Adama życia. Czyż nie powinieneś się temu zapobiec? - nie wiem ile polonistek wyrywa co w sezon Ali, ale składnią żongluje niczym profesor Miodek.
- Spoko, pogadam z nim – uspokajam przerażonego Turka. Jeszcze mi trupa w tym burdelu brakuje. Z pewną trudnością, ale odklejam się od brudnego recepcyjnego blatu. Czekają już na mnie. Na poplamionych kanapach, w ciemnym zadymionym kącie lobby widzę skulone postacie moich kochanych turystów. Zmęczeni podrożą i wszechobecnym upałem, parujący alkoholem i jak co tydzień, na maksa wkurwie..ni na otaczający ich Palm Beachowy syf. Spotkanie informacyjne czas zacząć. Uwielbiam ten moment. Jego urocza nieprzewidywalność powoduje, że za każdym razem czuję przenikający mnie dreszcz emocji. To jak wycieczka po wulkanie na chwilę przed erupcją. Zbliżam się wystudiowanym krokiem do siedzącej grupki. Nie zdążyli jeszcze zmienić ciuchów po przylocie, ale po to wyznaczam godzinę spotkania zaraz po przylocie, aby czuli się maksymalnie niekomfortowo i nie mieli czasu uświadomić sobie w jakie bagno wpadli. W sumie to wszystko dla ich dobra. Po co się mają od razu denerwować? Jeszcze zdążą...
- Co to kur..wa jest? - wita mnie krzyk młodego karka. Facet na mój widok podrywa się z kanapy.
Najwidoczniej dałem za dużo czasu i go oświeciło. Wchodząc trzy miesiące temu, pierwszy raz do hotelu, też tak retorycznie zapytałem, ale niestety nie płacą mi za solidaryzowanie się z pokrzywdzonymi gośćmi. Chociaż awanturnik waży ze 140 kilo i przechodzi mi przez głowę, że może tym razem powinienem okazać trochę współczucia i powstrzymać się od zwyczajowego sarkazmu.
- Serdecznie witamy w Turcji! - decyduję się ignorować krzykacza i z szerokim uśmiechem zwracam się do pozostałych osób, jednocześnie szybko taksuję każdego z osobna wzrokiem. Dwie skwaszone dziewczyny siedzące na prawej kanapie nie wyglądają na roszczeniowe. Farbowane blondynki w obcisłych sukienkach, z wielkimi kolczykami w uszach i żarówiastymi paznokciami. Kapadocji raczej nie planują zwiedzać. Ewidentnie przyjechały do Turcji się zabawić i hotel będzie im służył tylko do odsypiania nocnych szaleństw. Opaleniznę złapią na plaży, gdzie będą leczyć dyskotekowego kaca. Parka staruszków, która drzemie na dwóch rozsypujących fotelach, jest już zupełnie nieszkodliwa. Im już dużo do szczęścia nie trzeba. Jeszcze miesiąc temu wzbudziliby moją czułość. Dziadek cicho pochrapuje sprawiając wrażenie, jakby miały to być ostatnie wakacje w jego życiu, a towarzysząca mu leciwa pani patrzy ze zdumieniem na awanturującego się byczka, który w niewybredny sposób zgłasza zastrzeżenia dotyczące standardu obiektu. Napakowanego krzykacza wspiera rudy kościotrup w czarno-różowym dresie, która trzyma na kolanach wrzeszczącego ryżego bachora i słowami: "Zaj...eb mu Roman za ten chlew!" namawia męża do bardziej zdecydowanych działań.
- Hotel jest wyraźnie opisany w katalogu, jako skromny i dla niewymagających. Płacąc dziewięćset złotych za przelot i pobyt z all inclusive nie macie prawa oczekiwać luksusów. Jeżeli chcieliby Państwo zostać przekwaterowani do innego obiektu, to służę pomocą, ale takie zmiana jest dodatkowo płatna według stawek danego hotelu. Innymi słowy najtańsze cztery gwiazdki będą kosztować ok. osiemset złotych za osobę – szykując się na cios, kłamię jak z nut oczy i patrze bezczelnie karkowi w oczy. Ten zwiesza bezradnie wielkie łapska, a ruda tyczka otwiera ze zdumieniem usta.Wbrew temu co wszyscy myślą, właśnie za to mi płacą.
- Nie kłóć się pan z tym ch..jem! – za moimi plecami wyrasta baryłkowata postać pana Adama.
- I tak go nie przegadasz – tirowiec zrezygnowanym gestem wskazuje na mnie prawą ręką, w której trzyma wielką jak wiadro butlę Smirnoffa.
- Gdzie pan to kupił? – uznaję "chu..ja" za komplement i zastanawiam się, czy powinienem być wdzięczny za nieoczekiwaną pomoc czy zacząć się martwić.
- Zaje..bałem z lobby baru! W końcu mamy all inclusive! - tirowiec wymachuje dumnie wódką, a kark i rudy pasztet uśmiechają się. Dzieciak ubrany wielką pieluchę zaczyna się nerwowo wiercić na kolanach co raz bardziej zadowolonej matki.
- Trzeba było od razu mówić, ze tacy fajni ziomale tu są – kark łakomie patrzy na czerwoną etykietę ozdabiającą butelkę, ignorując przy tym rozchodzący się po lobby ostry zapach dziecięcej kupy.

środa, 10 grudnia 2014

Trzy stówy

- Dla mnie rybę i zupę – beztrosko ustalam najważniejszy moment dzisiejszego dnia na lotnisku, czyli skład pracowniczego obiadu.
- Nie bierzesz dwóch?! - głos Kisi jest pełen zdumienia, ale ja głupi, zauroczony wizją panierowanego dorsza z frytkami, ignoruję ten wyraźnie ostrzegawczy sygnał.
- Weź jeden, dojem sobie później w chacie – w końcu biegacze nie powinni się obżerać, a ostatnio biegam kilometrów jak profesjonalny zawodnik.
Dziesięć minut później wpadam na lotnisko i odruchowo, ale wciąż beztrosko, zerkam na tablicę odlotów. Momentalnie uświadamiam sobie mój błąd. Taaa.... powinienem zamówić trzy obiady. Przy wylocie do Hurghady widnieje lakoniczna informacja o opóźnieniu. Nie trzydzieści minut, nie trzy godziny, ale najzwyczajniej w świecie "OPÓŹNIONY", czyli innymi słowy: "samolotu nie ma i nikt nie wie kiedy będzie". Niestety pasażerowie nie rozumieją jak ciężko jest znaleźć wolną maszyną w szczycie sezonu.
- Co z tym samolotem?! – zaczyna drzeć mi się nad uchem jakiś nerwus w słomkowym kapeluszu.
Dojrzał w tłumie moją firmową koszulę i zdecydowanie przystąpił do ataku.
- Czekamy na informację od linii lotniczej, a po jej otrzymaniu niezwłocznie Państwu ją przekażemy- niczym dobrze wyszkolony komandos nie daję się zaskoczyć.
- To proszę się dowiedzieć!To są jakieś jaja! – właściciel kapelusza podskakuje przy naszym stanowisku, wymachując łapami niczym wściekły goryl. Dobrze, ze gabaryt nie ten, bo by trzeba było dzwonić po Gucwińskich.
- Już dzwonię do linii lotniczej i zaraz będziemy wszystko wiedzieć – mówię spokojnie i z uśmiechem na twarzy, a oczy Kisi robią się ze zdumienia wielkie jak spodki. Puszczam do niej oczko i z namaszczeniem wybieram numer komórki do przechodzącego obok koordynatora lotów. Formułek grzecznościowych używam tyle jakbym dzwonił co najmniej do prezesa Lufthansy, ale widzę, że Słomkowy Kapelusz rozdziawił gębę ze zdumienia, więc teatrzyk zadziałał. W końcu zadaję koledze pytanie dotyczące losów naszej opóźnionej Hurghady.
- Jesteśmy w czarnej dupie i słońca nie widać – słyszę w odpowiedzi.
- Dział operacyjny pracuje w pocie czoła nad rozwiązaniem tego problemu. Podamy kolejną informację w ciągu godziny – informuję sapiącego goryla, który wciąż nerwowo podrygując, odchodzi w kierunku ostatnich wolnych krzesełek w hali. Pasażerowie tłoczą się jak śledzie w puszce, ale wyjątkowo nikt nas nie atakuje. Widać nie każdy zna lotniskową definicję słowa "OPÓŹNIONY".
Zabieramy się z Kisią za panierowanego dorsza, kiedy info ogłasza, że start samolotu opóźni się o dwanaście godzin, w związku z czym pasażerowie proszeni są o udanie się do odprawy, a następnie z kartami pokładowymi prosto do autobusów, które zawiozą ich do hoteli. Wylot przewidziany jest na trzecią w nocy, co z mojej perspektywy oznacza, że dojadania w domu tak szybko nie będzie. Na moje nieszczęście nie o to w tym wszystkim chodzi.
Wszyscy spragnieni wakacji pasażerowie, niczym rzymska falanga, rzucają się w naszym kierunku. Przełykam szybko ostatni kęs obiadu i wstaję gotowy stawić czoła rozjuszonemu tłumowi. Krzykom i groźbom nie ma końca. Mimo mojej wrednie wyglądającej gęby, wszyscy chcą się ze mną spotykać, nie wiem tylko dlaczego, każdy umawia się w sądzie.
Zapakowanie do czterech autokarów stu sześćdziesięciu wściekłych pasażerów jest przedsięwzięciem najłagodniej mówiąc karkołomnym. Używanie siły fizycznej i przymusu bezpośredniego jest zabronione. Pozostaje tylko kiwać głową, przyznawać rację największym krzykaczom i mimo uszu puszczać groźby i obelgi. Jesteśmy odpowiedzialni za powstałe opóźnienie, mamy wyciągać z kieszeni i oddawać pieniądze, a także cofać czas. Niektórzy chcą nas wieszać, inni wsadzać do więzienia, a jeszcze inni namawiają do linczu. Ogólnie jest wesoło, tylko trzeba się zdystansować. Praca w turystyce trochę pozbawia empatii. Większość z nas ma skórę grubą jak u nosorożca, więc nie dajemy się wyprowadzić z równowagi, tylko sprawnie ładujemy całą krzyczącą bandę do autobusów. Na końcu brakuje nam czteroosobowej rodziny. Dzwonię na numer podany w rezerwacji i dość obcesowo pytam, czy zamierzają się pojawić na transferze. W odpowiedzi słyszę roześmiany męski głos:
- Wzięliśmy sobie hotel, tutaj, blisko lotniska.
- Linia lotnicza zapewnia Państwu zakwaterowanie, ale w wybranych hotelach. Nikt nie zwróci kosztów noclegu, który sami sobie Państwo zarezerwowali – tłumaczę spokojnie.
- Panie! O trzy stówy nie będziemy się kłócić! – pada zaskakująca odpowiedź wesołka.
Zaznaczam na liście, że trzeba będzie im załatwić jakieś fajne miejsca, w końcu ludzkie odruchy są zjawiskiem tak rzadkim, że trzeba je doceniać. Daję kierowcy hasło do odjazdu i ostatnia grupa udaje się do hotelu. Może nie do końca takiego jaki sobie wymarzyli. ale łóżka mają na pewno wygodniejsze niż lotniskowe krzesełka w hali odlotów.
Kilka godzin później można zaczerpnąć oddechu. Pasażerowie w hotelu, a pozostałe loty bez opóźnień. Adrenalina opada, więc reszta wieczoru i nocy zapowiada się miło i spokojnie. Pozwalam sobie nawet sprawdzić wzrokiem, czy  z torby Kisi nie wystaje czasami słynne pudełeczko z ciastkami.
- Nie wylecą o trzeciej! - Tomek rzuca teczkę na nasze biurko. Dochodzi 22:00. Chłopak ma podkrążone oczy pełne czerwonych żyłek. Lato dla jednych oznacza wakacje, a dla drugich zapierdziel po dwadzieścia godzin na dobę.
- A o której? - pytam ostrożnie i zastanawiam się jednocześnie, ile kawy mamy w szafce.
- Nie wiadomo, ta maszyna znowu się popsuła i stoi w Egipcie – wzdycha ciężko koordynator.
- Przynajmniej się wyśpią – nie marnując czasu wyciągam listę rezerwacji i telefon.
Wybieram numer do pierwszej rodziny od góry kartki i zbolałym głosem mówię o powiększającym się opóźnieniu, a później optymistycznym tonem informuję, że nie muszą pojawiać się w nocy na lotnisku, tylko czekać na dalsze informacje. Spodziewam się steku wyzwisk i wybuchu agresji, ale w odpowiedzi słyszę zaspany płaczliwy głos:
- Dzwonicie po nocach! Dajcie mi się kur..wa wyspać! To są wakacje!

środa, 3 grudnia 2014

Polowanie na wariata

- Musisz coś z nią zrobić! - dziewczyny w biurze wyjątkowo mówią zgodnym głosem.
- Ale z kim? - czuję przez skórę nadchodzące kłopoty.
- No jak?! Nachodzi nas kolejna wariatka! - znowu unisono niczym zgrane chórzystki.
- A czy ja wyglądam jak psychiatra? - wykręcam się jak mogę.
- Nie, ale jak troll! Chcemy ją przepłoszyć, a nie leczyć, więc się nadajesz! - wyrok zapadł większością głosów i znowu podłapałem fuchę biurowego stracha na czubków.
Mam taką teorię, że wszyscy jesteśmy jeb..nięci, tylko jedni maskują się z tym lepiej, a drudzy gorzej. W ramach zakresu obowiązków pracowniczych zajmuję się wypraszaniem tych, którym maskowanie braku piątej klepki nie wychodzi. Sam ich nie szukam, ale dziwnym trafem kolorowe plakaty biura podróży przyciągają wariatów jak magnes.
Zawsze pamiętać będę panią Anię. Elegancko ubrana, czterdziestoletnia kobieta, która z dokładnością szwajcarskiego zegarka co czwartek o godzinie 14:00, siadała na biurowym fotelu i po dwie, trzy godziny potrafiła czekać "na pociąg". Tłumaczenia, że "to nie poczekalnia", że "dworzec jest pięć kilometrów dalej", kwitowała krótkim:
- Jeżeli w kasie sprzedali mi bilet, to pociąg z pewnością przyjedzie.
Prośbę o okazanie biletu odpierała grzecznie i do bólu logicznie:
- Czy Pan jest konduktorem?
Udało jej się pozbyć dopiero jak wymyśliłem "zmianę peronu" i zaczęliśmy wysyłać naszą podróżną "na peron" dziewczyn z kawiarni. Po którejś ze "zmian", które komunikowaliśmy jej zawsze w minutę po tym jak zajmowała miejsce w "poczekalni", wstała i wzburzonym głosem oznajmiła, że mamy tu taki bałagan, że ona z nami już więcej jeździć nie będzie. Na lotnisku pani Ani jeszcze nie spotkałem, więc wygląda, że pozostała wierna komunikacji naziemnej, ale z której "poczekalni" korzysta, to tego niestety nie wiem.
Sukcesem zakończyło się również płoszenie pana Jana, który klękał przed stojakiem z katalogami, widząc w uśmiechającej się z okładki katalogu starej Kubance, objawienie Matki Boskiej. Moją słodką tajemnicą pozostanie, co powiedziałem Janowi od objawień, ale przestał nas nawiedzać. Wyrzuty sumienia mam do dzisiaj, bo wizja zamiany biura na sanktuarium pielgrzymkowe i zarabianie na sprzedaży dewocjonaliów, wciąż wydaje mi się dość kuszącą perspektywą. Pozbywanie niechcianych osób z biura wychodzi mi tak dobrze, że nieoficjalnie zostało to wpisane w mój szeroki wachlarz biurowych zadań.
Wariatka, która nachodziła dziewczyny w biurze, otrzymała roboczy pseudonim "Wróżka". Potrafiła przez godzinę żądać pokazywania sobie dziesięciu tych samych zdjęć jednego hotelu, aby na koniec stwierdzać, że dzisiejszy układ gwiazd nie pozwala jej podjąć decyzji o wyjeździe.
Pojawiła się w drzwiach biura niespodziewanie, kiedy już znużony dziesięciogodzinnym oczekiwaniem, zaczynałem zmieniać grafik, planując kolejną zasadzkę. Czarne przylizane włosy a"la rodzina Adamsów, kolorowy strój arabskiego wróżbity i "dzień dobry" wypowiedziane cichym wystudiowanym głosem harrypotterowego Lorda Voldemorta. Jakby w tym momencie zgasło światło, to bym się zesrał ze strachu.
Wróżka pragnęła lecieć na Fuerteventurę, ale najpierw miałem pokazać zdjęcia atrakcji na wyspie i hoteli. Wbrew obiegowym opiniom jestem bardzo miły dla każdego klienta (przynajmniej podczas pierwszego kontaktu), więc posłusznie puściłem pokaz slajdów z ostatniego pobytu na wyspie. Kobita nie była zainteresowana moimi mądrościami o Kanarach, którymi niczym lektor z National Geographic chciałem uprzyjemnić oglądanie serii dwustu zdjęć. Z zafascynowaniem, w absolutnej ciszy wpatrywała się w monitor. Napięcie lekko rosło, więc nie powiem, ale z uczuciem ulgi przywitałem koniec prezentacji i kombinowałem jak zadać decydujący cios.
- Nie wiem co o tym sądzić. Chciałabym ponownie obejrzeć te zdjęcia – lodowaty głos Voldemorta uprzedził moje niecne zamiary. Baba była nieźle szurnięta. Odsunąłem monitor, szykując się do zaprezentowania swoich magicznych umiejętności, gdy drzwi do biura otworzyły się i stanął w nich pan Paweł - wieloletni klient, który jeździ z nami dwa razy do roku na rodzinne wakacje.
- Już puszczam Pani zdjęcia. Mamy tutaj taki folder, którego zwykle nie pokazujemy, ale dla Pani zrobię wyjątek – puściłem babie sześćset zdjęć i przesiadłem się do biurka obok, aby ustalić do jakiego kraju wyślemy w tym roku rodzinę pana Pawła. Pogrążeni w rozmowie nawet nie zauważyliśmy, że Wróżka dobrnęła do końca kolejnego pokazu. Miała na rozkładzie osiemset zdjęć i nawet nie wyglądała na zmęczoną. Dłonią zakończoną pomalowanymi w tęczę paznokciami wykonała władczy gest i stwierdziła stanowczo:
- Chcę obejrzeć wszystkie zdjęcie jeszcze raz!
- Myślę, że już wystarczy. Proszę udać się do domu i odpocząć – teraz to mój głos obniżył temperaturę w pomieszczeniu, a ja poczułem się jak treser zwierząt zamknięty w klatce z tygrysem.
- Chcę zdjęcia! Już! - wariatka momentalnie straciła panowanie nad sobą.
- Pani w tym momencie idzie do domu odpocząć – głos miałem spokojny niczym zaklinacz węży, ale przeklinałem w duchu obecność klienta, która nie pozwalała mi rozwinąć pełnych żagli i wyostrzyć kursu na kolizyjny.
- Nigdzie nie idę! - to był już wrzask szaleńca. Wróżka wstała nagle z krzesła, złapała z naszej dekoracyjnej kupki kokosów największy okaz i zamierzyła się w moim kierunku. Pan Paweł przerażony zanurkował pod biurko.
- Odłóż to i won! - tym razem huknąłem jak w wojsku.
Poskutkowała. Kokos wypadł wariatce z rąk, a ona sama wybiegła z biura.
- Moja córka chce studiować psychiatrię – Pan Paweł wychylił się z kryjówki – chyba przyślę ją do was, może zmieni zdanie.
- Zapraszam. Jak jej się nie odwidzi może przychodzić na praktyki – mimo buzującej adrenaliny starałem się rozładować napiętą sytuację. schyliłem się po kokosa i kątem oka zobaczyłem stającą w drzwiach Wróżkę. Kolorowym paznokciem wskazała na nasze logo.
- To ma być biuro podróży?! Tu sami wariaci pracują!