środa, 25 lutego 2015

Babcia

Babcia na lotnisku jest od czasów, gdy rezerwacji dokonywało się faksem, czyli od zawsze. I pewnie będzie jeszcze pracować długo po tym, jak mnie wywalą. Łączy nas miłość do kawy, a dzieli niechęć do awantur. To znaczy Babcia krzykaczy ignoruje, a ja wręcz zapraszam do konfrontacji.
Wpadam lekkim truchtem spóźnialskiego do terminalu i widzę przy biurku parkę, która dziarsko nadziera się na Babcię. Otwieram ze zdumieniem oczy, bo milczenie Pani Zosi, gdyż tak oficjalnie zwracam się do Babci, potrafi kojąco wpłynąć na każdego furiata, więc ci przy biurku muszą mieć niezłe ciśnienie. Pękaty facet około pięćdziesiątki, który przypomina posturą dzika, z tym, że zamiast kłów ma sumiaste wąsy i jego pokaźnych rozmiarów locha z trwałą, której żaden pustynny egipski wiatr nie ruszy.
Wytrząsam do kubka ostatnie kawowe paprochy z wymiętej tytki, wdziewam firmowe ubranko i z zainteresowaniem przysłuchuję się wrzaskom, bezczelnie przy tym gapiąc się na ewidentnie wkurzoną parkę. Zanosi się na udany początek dnia.
- Powtarzam Pani, że biuro nie poinformowało nas o konieczności posiadania ważnego paszportu! – facet drze już na całe lotnisko, locha szlocha spazmatycznie, a Babcia spokojnie stuka placem w zgłoszenie rezerwacji, gdzie pod informacją o przepisach wjazdowych do Egiptu, widnieje zamaszysty podpis. Że też musiałem się spóźnić....
- Gó...no mnie obchodzi co podpisałem! To nasz wyjazd na trzydziestą rocznicę! Żona ma się znaleźć w tym samolocie i koniec! Jej siostra pracuje w biurze podróży, więc wie lepiej od Pani jakie dokumenty są wymagane! - Babcia ignoruje dzikowy stek bzdur poparty groźnymi ruchami wąsów i ze współczuciem przygląda się płaczącej kobiecie. Jestem już w temacie i zaczynam kombinować jakby się tu wtrącić w dyskusję, bo spacyfikowanie takiego głupola to rzadki rarytas.
- Siostra posiada ważny paszport? - siła spokoju Pani Zosi sprawia, że postanawiam siedzieć cicho i przyczajony oczekiwać na dalszy rozwój wydarzeń. Zapłakana kobita kiwa potakująco głową.
- Ze szwagierką mam jechać?! - facet piekli się i wymachuje grubymi łapami.
- A siostra jest podobna do Pani? – Babcia kompletnie nie zwraca uwagi na furiata. Kobitka przełykając łzy znowu potakuje. Czuję mrowienie w żołądku...
- Jeżeli siostra pojawi się w ciągu czterdziestu minut z paszportem, to za opłatą dwustu złotych zamienimy uczestnika – siła spokoju pani Zosi sprawia, że dzik przestaje krzyczeć i tępo patrzy na żonę, która z kolei wpatruje się załzawionymi oczami we mnie, jakby szukając potwierdzenia, iż kiełkujący w głowie Babci plan ma jakiekolwiek szanse powodzenia.
- Siostra nada bagaż i uzyska kartę pokładową, ale na to kto podejdzie do kontroli paszportowej nie mamy już wpływu – mówię najspokojniej jak potrafię i zastanawiam się, czy czasami Babcia nie postanowiła właśnie dzisiaj odejść z hukiem na emeryturę. Tylko czemu chce mnie zabrać ze sobą?
- Od nas tego oczywiście Państwo nie usłyszeli – dopowiadam stanowczo i czuję, że mrowienie zamienia się skurcz żołądka.
Siostra pojawia się z paszportem po trzydziestu minutach i Babcia z kamienną twarzą dokonuje formalności. W napięciu obserwujemy jak nadają bagaż, a później przechodzą do hali odlotów. Po chwili rozpoczyna się boarding samolotu.
- Zosiu poje..ło cię na starość? - pytam retorycznie przechodząc bezwiednie na ty, bo z hali odlotów wynurza się zielona postać strażnika granicznego, który wolnym krokiem zmierza w naszym kierunku.
- Pamiętaj idziemy w zaparte! - Babcia chyba też ma pełno w porach.
- Wy, w tych biurach to się naoglądacie dziwolągów. Babka leci z mężem do Egiptu i zamiast się cieszyć to ryczy jak głupia! Co za ludzie! - wopista kręci głową i patrzy na nas ze zdumieniem czując na twarzy nasz wielki oddech ulgi...

środa, 18 lutego 2015

Wylot z Poznania

- Kur..a! Znowu wszystko brudne! - Kisia jest dzisiaj w wyjątkowo paskudnym humorze. Stuka głośno naczyniami przerzucając stertę brudów w poszukiwaniu jednego czystego kubka. Przy okazji toczy wokół zaczepnym wzrokiem szukając winnego, na którym mogłaby wyładować ewidentnie męczące ją napięcie. Przezornie siedzę cicho, ściskając dłońmi wielki kubas z parującą kawą. Problem braku umytych kubków rozwiązałem już dawno. Stosuję "wieczną dolewkę z dosypką", czyli używam wciąż tego samego naczynia i tylko dolewam wody oraz dosypuję kawy. Jak fusy zajmują więcej niż jedną trzecią objętości to wysypuję cały bajzel do śmietnika i zaczynam zabawę od nowa. Ścianki są trochę czarne, ale ma to taką zaletę, że czasami nawet kawy nie trzeba dosypywać. Wystarczy zalać wrzątkiem a aromat jest niczym po dwóch dużych łyżeczkach. Nawet widziałem, że ktoś ostatnio robił mojemu kubkowi zdjęcie, ale na picie nie ma odważnych i nikt mi go nie podkrada.
- Czy ktoś może mi powiedzieć co to za bałagan tu macie?! - donośny głos należy do tęgiej pani w wieku, o którym Gruby mówi, że "już bliżej niż dalej". Kisia przerywa szukanie kubka, przeszywa kobietę nienawistnym spojrzeniem i nabiera w płuca powietrza do ciętej riposty.
- Ten bałagan to taki nasz swojski polski. W czym możemy pomóc? - ubiegam kumpelę, która właśnie szykowała się do odpalenia katiuszy w kierunku pasażerki. Baba wygląda na niezłą krzykaczkę, więc próbuję zbić ją z tropu żartem zanim rozpęta się awantura
- Pan sobie jaj nie robi!Dlaczego nie ma nas na liście?! - kobieta taksuje mnie pogardliwym spojrzeniem i wskazuje ręką na starszego pana z dwójką dzieci. Ani chybi dziadki lecą z wnuczkami. Pewnie kupili na last minute i jakiś ciul w centrali zapomniał uaktualnić listy.
- Dwadzieścia tysięcy zapłaciłam, wakacje kupowane z półrocznym wyprzedzeniem, a Pan tu wzdycha! Do roboty się weźcie, bo wiecznie tu nie będę stała! – wnuczki do spółki z dziadkiem aż podskoczyły. Babcia miała niezłą parę w płucach, a mi włączył się w głowie ostrzegawczy dzwonek
- Poproszę o potwierdzenie rezerwacji – wyjątkowo nie miałem ochoty na awanturę, a baba wyglądała na gotową wyładować ewentualna porażkę w pyskówce na zastraszonym mężu. Kobieta potrząsnęła zbulwersowana ufryzowaną głową i głośno sapiąc rzuciła w moim kierunku umową wyjazdu. Ze złośliwie wolnym namaszczeniem zacząłem studiować rzucony mi papier. Cyfra była konkretna, bo dwadzieścia koła za rodzinę, na tydzień na Teneryfie to nie przelewki.
- Czy to Pani podpis? – zapytałem słodko stukając palcem w bohomaza na dole strony.
- No a czyj ma być?Na pewno nie Pana! - baba zmierzyła wzrokiem moją postać w lekko wyblakłej koszuli. W normalnych okolicznościach ta pogarda w głosie trochę by mnie zabolała.
- Chciałbym ustalić tylko czy to Pani osobiście podpisała umowę rezerwacji – byłem jak tłusty, uśmiechnięty pączuszek, a słodziutki lukier wręcz wylewał się ze mnie.
- Tak, własnoręcznie! – fuknęło babsko.
- Według umowy wylatują Państwo z Gdańska, a nie z Poznania, przy czym nasz lot jest już pełen, a Gdańsk wyleciał rano – z pączka zmieniłem się we wrednie uśmiechniętego trola i postukałem palcem w linijkę z trasą przelotu.
- To niemożliwe!! – babiszon zawył histerycznie i wyrwał mi kartkę z ręki. Czytając kolejne linikji kobita na przemian bladła i zieleniała.
- Proszę przełożyć mi wakacje o tydzień!– zadysponowała wciąż władczym, aczkolwiek już lekko trzęsącym się głosem.
- To wiąże się z anulacją obecnej rezerwacji i wykupem nowej – starałem się nie uśmiechać.
- Ale nic się nie da zrobić? - wielka szefowa zamieniła się w małą płaczkę.
- Dolot na Teneryfę we własnym zakresie. Koszt biletu na jutro, z Berlina to około 1400 złotych za osobę.
- Chyba Pan zwariował?! - histeria była już bardzo bardzo blisko.
Rozłożyłem ręce chcąc zachować pozory współczucia.
- O znalazł się! - Kisia przerwała milczenie, które zawisło w powietrzu jak ciężka siekiera
- Co się znalazło?! – kobita warknęła.
- A nic.... kubka czystego szukałam – Kisia uśmiechnęła się promiennie.

środa, 11 lutego 2015

Voucher

- Info!Info! Daj już komunikat, niech paxy spadają na "odloty" – Gruby uśmiecha się obleśnie mrucząc konspiracyjnie przez radio. Po chwili z lotniskowych głośników płynie melodyjny głos Anki, zachęcający podróżujących do Hurghady, aby przechodzili do hali odlotów. Niczym rosiczka wabiąca muchy zapachem, radiowy głos dziewczyny wciąga niczego nieświadomych pasażerów w ciasną i duszną pułapkę, jaką jest nasza malutka hala odlotów. Brązowe oczy Praktykantki robią się ze zdumienia wielkie jak talerzyki i przypominają mi, że jest już jedenasta wieczór i bez wielkiej czarnej kawy nie podołam kolejnej nocce na lotnisku.
- Przecież samolot jest opóźniony o sześć godzin?! Co pasażerowie będą tam robić tyle czasu?! - dziewczyna, studentka drugiego roku turystyki, jest ewidentnie zbulwersowana naszymi niecnymi praktykami.
- Ważne co my będziemy robić! - rechoczemy obaj jak dwa złośliwe gnomy.
- Potwierdzonego opóźnienia mamy trzy godziny. To, że my wiemy, że skończy się na sześciu to już inna sprawa. Dopóki linia lotnicza nie przyśle info, to nic nie możemy zrobić. Z resztą lotnisko to nie miejsce dla altruistów – Gruby kręci z politowaniem wielką łysą głową. Praktykanta marszczy z niedowierzaniem brwi i przygląda się nam z obrzydzeniem.
- Drzeć się będą tak czy siak, więc lepiej niech wyżywają się na Straży Granicznej. Dodatkowo w hali odlotów jest więcej sklepów, gdzie mogą kupować za vouchery – biorę kolegę w obronę i pośpiesznie dorabiam teorię do naszego, rzucającego się jak widać w oczy, totalnego braku empatii.
- No właśnie! A my tymczasem w spokoju opierdzielimy kolację – Gruby macha z radością czterema voucherami, które ściska w wielkiej łapie. Przeżył zbyt wiele na lotnisku, by czuć się winnym z powodu braku współczucia dla pasażerów.
- Jesteście nieludzcy! Nie będę z wami niczego jadła! - dziewczyna wygląda na gotową bronić swoich ideałów, nawet za cenę siedzenia na nocnej zmianie o suchym pysku.
- Państwo tu chyba o jedzeniu rozmawiają, a ja w tej sprawie – do naszego stanowiska podszedł zasuszony okularnik, który położył przed nami swoją kartę pokładową i piskliwym głosikiem przerwał dyskusję nieuchronnie zmierzającą w kierunku ideologicznego sporu.
- Restauracja jest na piętrze – Gruby bezceremonialnie przystąpił do spławiania gościa. Zbliżała się dwunasta. Za chwilę mieli zamknąć nam bar z kanapkami, więc zanosiło się na krótką rozmowę.
- Nie otrzymałem voucherów należnych nam z racji opóźnienia wylotu do Egiptu – facet przypominał naukowca i mimo piskliwego tonu oraz mizernych gabarytów wyglądał na upierdliwca. Podróżował z rodziną i znajomymi. Wzywaliśmy ich z dziesięć razy przez głośniki, zanim uzyskali zaszczytny tytuł sponsorów naszej kolacji.
- Vouchery wydawane były na stanowiskach 13 i 14, a według listy, którą mam przed sobą, odebrali je wszyscy podróżni. Czy to Pana podpis? – Gruby z tupetem średniowiecznego tarana podsunął okularnikowi listę pomazaną parafkami odbierających kupony żywieniowe pasażerów.
- No tak, wygląda na mój..., eee... ale ja nie odbierałem - facet podejrzliwie przyglądał się bohomazowi, który osobiście złożyłem na liście półgodziny temu, kompletując papierologię do naszej późnej kanapkowej uczty. Gruby nie zastanawiając się nad możliwymi skutkami szedł za ciosem...
- W taki razie pewnie żona lub znajomi odebrali i Panu nic nie powiedzieli. Takie teraz czasy, każdy kombinuje na boku – z machiny oblężniczej zamienił się w topniejącą górę lodową i teraz ze współczuciem przyglądał się zaskoczonemu pasażerowi.
- Zaraz powie, że wzięli za dużo i zażąda zwrotu – pomyślałem, podziwiając w duchu bezczelność kolegi.
Przypadkiem musiało trafić w czuły punkt, bo okularnik uśmiechnął się z rezygnacją i smutno pokiwał głową.
- Proszę się nie martwić! Zawsze mamy parę dodatkowych! – zdecydowany głos Praktykantki wyrwał nas z prawie szczerej zadumy nad losem tego nieszczęśnika.
- Proszę – dziewczyna wyciągnęła cztery vouchery, które przemyślnie ukryłem pod kubkiem z kawą. Okularnik kościstą ręką chwycił papierowe świstki i dziękując po stokroć, odszedł rozpromieniony. Gruby wolnym ruchem starł krople potu, które nagle wyszły mu na czoło, nabrał powietrza w płuca i z namysłem odwrócił się w stronę zdrajczyni.. Praktykanta wskazała ręką na spuszczoną witrynę baru.
- Zamykali w momencie jak ten facet do nas podszedł i tak nic już nie moglibyście kupić – patrzyła odważnie na szykującego się do ataku Grubego, który z siłą lawiny zamierzał przejechać się po dywersantce.
- A co masz w tym swoim plecaczku? - postanowiłem jakoś rozładować gęstniejącą atmosferę nadchodzącego linczu.
- Moja mama ma lunch bar i zawsze daje mi tego kupę na praktyki. Jestem weganką, więc i tak tego nie jem – dziewczyna beztrosko wysypała na blat z dziesięć wielkich kanapek.
Gruby z wprawą zawodowego aktora płynnie zamienił się z lawiny w wiosenną odwilż, a szeroki uśmiech zdawał się zawiązywać w kokardkę na czubku jego wielkiego ogolonego łba.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Przerwa

W rytmie marsza, głośno wygrywanego przez nasze ściśnięte z głodu żołądki, opieramy łokcie o lepiący się od brudu kontuar szopy, ozdobionej dumnym napisem COMEDOR. Naburmuszona mina wielkiej Murzynki pozbawia mnie wszelkiej nadziei, ale brzuch zamierza walczyć do upadłego, ignorując otaczającą nas zewsząd lepkość i skwaszoną minę ociekającej potem właścicielki tego dosłownie i w przenośni upadającego przybytku.
- Dobry! Kurczak jest? - wskazuję trzęsącym się palcem na wiszące za plecami ogromnej sprzedawczyni kolorowe menu.
- Nie ma! - odpowiada nam wzruszenie ramion.
- A ryba? - brzuch, aż piszczy z radości, słysząc jakie czekają go rarytasy.
- Nie ma! - Murzynka postanowiła jak widać zagłodzić dwójkę białasów na tej zapomnianej przez ludzi i Boga złotej plaży.
- A co jest? - postanawiam razem z moim żołądkiem bić się do końca i polec w ogniu walki.
- Przerwa jest! Nie widać? - ciemny, wielki jak niemiecki wurst, paluch leniwie stuka w spłowiały kartonik, a wymalowany na czerwono paznokieć radośnie wskazuje na koślawy napis "CERRADO" (zamknięte).

Wyjazd mi wyskoczył. Zapraszam na bloga w środę 11 lutego.