poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Przerwa na pracę

Przyszedł sezon.... w turystyce to coś jak żniwa w rolnictwie. Posty będę zamieszczał teraz nieregularnie, bo pojawiła się wredna, złośliwa i wymagająca Pani Praca. I wygląda na to, że zostanie ze mną do września...... Lubimy się, ale to szorstka przyjaźń, z dużym dystansem i bez różowych okularów.

środa, 15 kwietnia 2015

Witamina

- No co się śmiejesz?! Sraczkę mam! - wygłaszam oficjalny komunikat, widząc kpiące spojrzenie, którym Ewa wita mnie, gdy kolejny raz wracam z hotelowej toalety. Trochę zbyt głośno podzieliłem się gnębiącym mnie nieszczęściem, bo siedzący obok nas facet zaczyna przyglądać mi się z lekkim obrzydzeniem. Klasyczny lew basenowy, wystrojony w nieskazitelnie białe wdzianko szczelnie opinające wystający brzuszek i podkreślające czerwoną opaleniznę . Czeka tak jak my, na transfer na lotnisko i chroni się przed karaibskim upałem w klimatyzowanym hotelowym lobby.
- Jak tak dalej pójdzie to zabraknie papieru w kiblu – uświadamiam wszystkim obecnym skalę męczącego mnie zjawiska. Ewa puka się palcem w czoło i pokazuje mi, abym się już nie odzywał. Facet szepcze coś do ucha swojej towarzyszki, a ta rzuca mi pogardliwe spojrzenie znad wściekle czarnych rzęs.
- Znikąd współczucia – myślę sobie i skupiam się na odczytywaniu sygnałów, jakie do spółki ze zwieraczami przesyłają mi moje jelita. Trzeba być podwójnie czujnym, bo wróg stoi u bram. Jednocześnie przypominam sobie jakie brudne łapy miał ten rybak, który częstował mnie wczoraj świeżymi krewetkami na ostatniej dzikiej plaży, na jakiej zatrzymaliśmy się przed zakończeniem naszego objazdu Dominikany. Chyba potem pożałował swojej wielkoduszności, bo zeżarłem mu prawie pół siatki. A teraz cierpię.... Próbuję zająć umysł czymś innym niż myślenie o gównie i porządkuję w głowie świeże, jak te nieszczęsne krewetki, wspomnienia z kończącego się właśnie wyjazdu. Przejechaliśmy ponad tysiąc kilometrów, szukając miejsc i ludzi nieskażonych wirusem masowej turystyki. Luksusowe resorty z all inclusive zamieniliśmy na podejrzane noclegownie ze śniadaniem w ulicznych comedorach, uprzątnięte plaże pełne leżaków na dzikie łachy piachu, a zorganizowane wycieczki na wąskie ścieżki zapomnianych szlaków.
- Jak się Państwu podobała Dominikana? - Ewa zaczyna konwersację z hotelowym macho, próbując zatrzeć negatywne wrażenie, jakie wywarły na siedzącej obok nas parce moje zwierzenia.
- Och, wie pani. Rewelacja! Hotel przecudowny! Przepyszne jedzenie, alkoholu do oporu. Rzuci się parę dolarów i kelnerzy skaczą wokół człowieka, aż się miło robi – lew basenowy rzuca mi pełne wyższości spojrzenie. W odpowiedzi wywalam na stolik lekko brudnawe stopy w zajechanych japonkach i zamykając oczy, z uwagą zaczynam przysłuchiwać się rozmowie.
- A mieli Państwo okazję trochę pozwiedzać? – Ewa niczym wytrawny ambasador walczy o uratowanie resztek stosunków dyplomatycznych.
- O tak! Z tym , że my nie lubimy odwiedzać sztampowych miejsc, pełnych turystów. Na wyjazdach szukamy soli życia – facet potoczył wokół dumnym wzrokiem, a ja ze zdumieniem otworzyłem jedno oko, czekając w napięciu na dalszy ciąg monologu. Właściciel białego wdzianka nie przypominał Toniego Halika.
- To co Państwo widzieli? Saonę? Wodospady? - kontynuuje konwersację Ewa i dyskretnie próbuje zepchnąć moje nogi ze stolika.
- Nie! Nie! My zdecydowaliśmy się zobaczyć Dominikanę od kuchni. Wykupiliśmy wycieczkę do miejsc, gdzie żyją lokalsi i widać prawdziwe życie – w głosie lwa słychać nieskrywaną dumę.
- Wow! A gdzie konkretnie? - Ewa już jawnie podpuszcza faceta.
- No...eeee.... Najpierw było Hi..Hi – poszukiwacz soli życia zaczyna się czerwienić.
- Higuey? Takie miasto z katedrą? - staram się być pomocny, ale gość kompletnie mnie ignoruje.
- Następnie pojechaliśmy odwiedzić karaibską szkołę pod palmami. Ale wszystko to nic, przy tym czego doświadczyliśmy na końcu – facet jest autentycznie podekscytowany. Wstrzymuję w napięciu oddech.
- Do hotelu wracaliśmy autobusem krytym strzechą, kierowca puścił "Jesteś szalona", a obsługa polewała nam rum krzycząc : "Witamina! Witamina!". Mówię pani, prawdziwy karaibski folklor.

środa, 8 kwietnia 2015

Odprawa bezbiletowa

- Pan już pracuje? - pytanie zaskakuje mnie w momencie jak wciągam przez głowę firmową koszulę. Przeciskam przez służbowe wdzianko swój wielki poczochrany łeb i zaspanymi oczkami lustruję ciekawskiego niecierpliwca. Duży, starszawy facet w kapeluszu w maskujące ciapki, markowym polarze, goreteksowych spodniach i trekkingowych butach. Całości dopełniają wodoodporna teczka na dokumenty i przeciwsłoneczne okulary, które wsadził na nos mimo późnej pory.
- Ani chybi jakiś niespełniony komandos, co siedmiodniowy wyjazd all inclusive odbiera w kategoriach survivalowej przygody. Dobrze, że wpierw zapytał, a nie rzucił od razu granatem – moje przemyślenia zachowuję dla siebie i z namaszczeniem odpalam komputer.
- W czym mogę Panu pomóc? – koszulę mogę mieć wymiętą, oczy podkrążone i włos zwichrzony, ale standardy trzymam zawsze i mimo środka nocy staram się, aby w moim zachęcającym uśmiechu było jak najmniej ironii. Komandos wyciąga z teczki plik papierów.
- Podrukowałem wszystko co było – informuje mnie głośno i toczy wokół dumnym wzrokiem.
Przyszedłem godzinę przed czasem, terminal jest pusty, więc z nudów jestem wręcz gotów zacząć bić brawo. Sterta papierów ma ze trzy centymetry. Dostrzegam dziesięć stron warunków umowy, potwierdzenie opcji, potwierdzenie rezerwacji, opis hotelu, korespondencję mailową z biurem, vouchery, nawet druk reklamacyjny. Z całej kupy świstków wyciągam voucher hotelowy i potwierdzenie ubezpieczenia.
- Ten papierek pokaże Pan w hotelu, z tego skorzysta w razie choroby, a do odprawy zapraszam z samym dowodem – odsuwam pozostałe druki, wśród których zauważam kartę zatytułowaną "Jak nie zgubić się na lotnisku".
- Czyli do odprawy z dowodem i z tym? - komandos zręcznie wyłuskuje z całego bałaganu pięciostronicową rozpiskę lotu.
- Z samym dowodem – kręcę przecząco głową.
- Czyli najpierw kładę to, a później dowód? - dziadek twardo trzyma się planu.
- Kartkę z lotem może Pan schować – widzę jak w oczach pasażera zaczyna pojawiać się panika.
- To z czym mam iść do tej odprawy? - w głosie komandosa pojawia się agresja, a ja z obawą zaczynam przyglądać się jego wypchanemu wojskowemu plecakowi.
- Najlepiej z samym dowodem – konsekwentnie rujnuję całą misternie zaplanowaną procedurę.
- To po co ja to wszystko drukowałem? - rozpacz dziadka jest autentyczna.
- Nigdy nie wiadomo... zawsze będzie można zrobić ognisko, jakby w hotelu było za zimno – nie mogę sobie odmówić małej przyjemności.
- A to czemu służy? – dziadek zrezygnowany odłożył papiery, ale dorwał się do leżących na blacie zawieszek bagażowych.
- Wpisuje Pan imię, nazwisko i zawiesza na rączce.
Facet wyciąga grubą jak moja noga łapę, przymierza do niej zawieszkę i z przerażeniem stwierdza:
- Ale na moją rękę się nie zmieści!

środa, 1 kwietnia 2015

Wal-Mart

Prezenter telewizyjny Jarosław Kuźniar prowadzi biuro podróży organizujące egzotyczne wyprawy. Oprócz standardowego ludzkiego powiewu zawiści, fakt ten, nie wywołał u mnie wielkich emocji. Facet ma kasę, niech ją topi. Kto bogatemu zabroni? Ot, taka warszawska fanaberia. Jednak informacja o tym, że na prywatne wakacje wybiera kierując się zasadą: "Im mniej rodaków wokół tym lepiej", wzbudziła już mój szacunek. Sam postępuję podobnie, niemniej prowadząc biuro podróży, jakoś staram się mojej niechęci do rodaków za granicą nie upubliczniać. A tu proszę gość ma jaja, żeby powiedzieć wprost, że działając w sektorze usług turystycznych, turystów nie cierpi. Pełen ekshibicjonizm duchowy i szczerość do bólu. Podwójny szacun dla, zaryzykuję nieśmiało, kolegi z branży.
Za to porada jak tanio podróżować po USA sprawiła, że serce zabiło mi szybciej, a w oku zakręciła się łza nostalgii. Dla niewtajemniczonych przypomnę, że Pan Jarosław doradza kupno sprzętu turystycznego na miejscu, w amerykańskiej sieci sklepów Wal-Mart, a następnie jego zwrot po zakończonej wyprawie. Wystarczy powiedzieć, że nam dany produkt nie pasował. Szast prast! Sklep odbiera towar, oddaje pieniądze i można wracać z pełnym portfelem do Polski. Rada, jakby nie było, warta kilkaset dolców.
W tzw. "stanach" spędziłem ponad dwa lata. Jak tak liczę na szybko, to na podróżach zeszło ponad pół roku, a resztę spędziłem w pracy od rana do nocy, a czasami i od rana do rana. Każdego zarobionego dolara traktowałem z nabożną czcią jaka przysługuje najwyższemu wcieleniu boga Mamony. Reżim finansowy narzuciłem okrutny. Większa część zielonych szła do skarbonki, a pozostała przeznaczana była na podróże. Sponsorem każdego wyjazdu, trochę wbrew swojej woli, niemniej był Wal-Mart.
Zasada zwrotu niechcianych towarów w tej amerykańskiej sieci jest tak absurdalnie prosta, że do dziś nie do końca w nią wierzę. Pierwszą rzeczą jaką tam oddałem był rower. Jako powód podałem brak informacji, iż nie jest on dostosowany do osób powyżej dwóch metrów wzrostu, co miało w moim przypadku skutkować kontuzją dolnego odcinka kręgosłupa. Do dziś pamiętam wytrzeszczone jak cebule oczy pracownicy sklepu, która z przerażeniem słuchała moich chrząknięć i z niemym zachwytem podziwiała moje ekwilibrystyczne pozy, którymi chciałem podkreślić jak bardzo skrzywdziło mnie trzymiesięczne używanie podstępnego roweru. No ale spróbujcie powiedzieć "Oddaję rower z powodów zdrowotnych" używając tylko zwrotów "How are you?" i "My name is Simon".
Blender oddałem już bez większych problemów, inkasując oprócz pełnego zwrotu kupon rabatowy na kolejne zakupy. To był bonus za pilną naukę angielskiego, dzięki której mogłem przedstawić wzruszającą historię mojej ośmioosobowej rodziny, która co ranek kłóci się o koktajl, gdyż zbyt mała pojemność urządzenia nie pozwala zaserwować wszystkim śniadania w jednym czasie. Oczywiście upewniłem się wcześniej, iż sklep nie oferuje egzemplarza o większej pojemności.
Eskimoski śpiwór, który przestał mi być potrzebny po powrocie z Yellowstone, oddawałem opowiadając mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak zapach materiału, z którego jest wykonany, przyciąga niedźwiedzie. Cały dział obsługi klienta słuchał mnie z otwartymi ustami, a dwa dni później słyszałem jak kasjerki szepczą do siebie: "Patrz! To ten chłopak z Polski, co przeżył atak niedźwiedzi!" Misia rzeczywiście widziałem, ale leżał leń na zwalonym pniu i chrapał. I jakoś nie palił się do ataku ani na mnie, ani na walmartowy śpiwór.
Z doświadczenia mogę więc potwierdzić, iż Pan Jarosław nie ściemnia i towary zakupione w Wal-Marcie można oddać bez zbędnego wysiłku, mówiąc, że nam nie pasują. Tylko tak sobie myślę, że chyba nudno jest na tych kuźniarowych wyprawach.

środa, 25 marca 2015

Dowód

- Pasażer podróżujący na Wyspy Kanaryjskie musi okazać się przy checkinie ważnym dowodem lub paszportem – tłumaczę spokojnie, a praktykantki poważnie kiwają głowami i z tępymi minami patrzą w czarny ekran komputera. Kręcę zrezygnowany głową.
- Słuchajcie pana, bo same mądrości prawi – Kisia rzuca złośliwie, a następnie z namaszczeniem wsadza do ust wielkie ciastko własnej produkcji i bezczelnie kładzie nogi na stół. To jest jak średniowieczne rzucenie rękawicy. Na końcu języka mam już ripostę, ale na pomoc Kisi przychodzi wściekły dzwonek telefonu. Praktykantki podskakują przestraszone.
- Widziałyście już w życiu telefon? - wylewam trochę żółci na Bogu ducha winne dziewczyny, które z przerażeniem potakują głowami. Białe koszulki, czarne marynarki i dźwięki, które z siebie wydają, upodobniają je do wielkich pingwinów.
- No to śmiało, nie ugryzie – wskazuję na lekko sfatygowany aparat. Wyższa praktykantka, okazuje się odważniejsza i nieśmiało podnosi słuchawkę.
- Yyyyy.... - dziewczyna rozpaczliwie próbuje się przedstawić. Po chwili zarzuca bezowocny wysiłek i w skupieniu słucha zdecydowanego głosu w słuchawce.
- Wredna piz..a gdzieś idzie? - patrzy na nas z niedowierzaniem i próbuje przekazać treść rozmowy.
- Oooo! W końcu jakaś akcja – Kisia łapie w lot. Też kiedyś była taka nieogarnięta, więc jej pewnie łatwiej. Zmienia pozycję z półleżącej na pionową i z zaciekawieniem wychyla się zza biurka, wypatrując tak ekspresyjnie anonsowanego pasażera. I rzeczywiście w naszym kierunku zmierzają szybkim krokiem dwie panie.
- Nikt mi nie powiedział, że paszport musi być ważny! - młodsza z nich od razu przystępuje do ataku. Wzdycham ciężko, ale wyjątkowo powstrzymuję się od komentarza i ze słodkim jak kisiowe ciasteczka uśmiechem pytam:
- A czy ma pani ważny dowód osobisty?
- No mam! W domu! - z moją małą pomocą, ale pani uruchamia wyłączony na czas wakacji mózg.
- A jak daleko jest dom? - jeszcze trochę pomagam, na wypadek gdyby nie wszystkie styki odpaliły.
- Dwadzieścia minut od lotniska – w oczach zapominalskiej pojawia się błysk olśnienia. W każdym z nas podobno drzemie geniusz, tylko nie zawsze potrafimy go obudzić.
- Do końca odprawy jest pół godziny, więc jak się taksówkarz pośpieszy to jakoś panią na ten lot wepchniemy – Kisia trąca mnie pod biurkiem nogą domagając się jakiejś szpili.
- Taksówka będzie mnie kosztowała ponad pięćdziesiąt złotych! Brat mi przywiezie – Pani rzuca mi pełne politowania spojrzenie, odwraca się i wyciąga komórkę. Jak widać obudziłem geniusza o profilu matematyczno-organizacyjnym. Pingwiny kiwają głowami, a Kisia uśmiecha się złośliwie.
- Tylko proszę pamiętać, że o 17:00 zamykamy odprawę – rzucam za babą.
- Spokojnie, damy radę – kobitka odchodzi w kierunku krzesełek.
Czas biegnie nieubłaganie. Kobiety kręcą się niespokojnie na twardych siedziskach, a brata wciąż nie widać.
- Spóźni się na bank – podsłuchuję rozmowę dziewczyn z checkinu, gdy do terminala wpada zdyszany, ogolony na zero chłopak w dresie i dramatycznym gestem przekazującego pałeczkę sztafety, wręcza siostrze dokument. Kobieta podrywa się energicznie i wymachując różowym plastikiem, zbliża się do naszego stanowiska.
- Zapraszam jak najszybciej do odprawy – w głębi ducha czuję ulgę i nawet coś na kształt wdzięczności. Jakby nie było, brat dresiarz zaoszczędził mi kupę papierkowej roboty.
- Na drugi raz tak pan nie panikuje – kobietka rzuca czułe podziękowanie.
- Ale pan mówił, że na Kanary tylko dowód lub paszport – mniejszy z pingwinów odzywa się ludzkim głosem.
- Momencik! Mogę zobaczyć?- wołam odchodzącą kobietę i wskazuję palcem na dokument.
- Proszę – babsko ciężko wzdycha i podaje mi swoją przepustkę do świata wakacji
- Dowodu osobistego brat nie przywiózł? - pytam retorycznie pukając palcem w duży napis: 'PRAWO JAZDY"



środa, 18 marca 2015

Majonez

- Mamy do przekwaterowania piętnaście osób. W sumie z pięciu hoteli – Patrycja próbuje mówić raźnym głosem, ale wychodzi jej to nad wyraz słabo. Patrzy ponuro w kartkę z nazwiskami szczęśliwców. Niczego nieświadomi ludzie siedzą teraz pewnie w samolocie i popijając drineczki przechwalają się kto mniej zapłacił za wakacje. Taki narodowy sport. 
W Sharm el Sheikh trwa obecnie jakaś wielka międzynarodowa konferencja, overbooking goni overbooking i ogólnie jest lekki bałagan, co oznacza zamiany hoteli i wielogodzinne kłótnie z turystami. Ostatnio jedna rodzina poczuła zew pustyni i niczym rasowi Beduini rozbiła w lobby całkiem profesjonalny obóz, odmawiając zmiany hotelu. Nic nie wskórał rezydent, ani dyrektor hotelu. Udało się ich zmiękczyć dopiero Rosjanom, którzy im zrobili nad głową imprezę do piątej rano.
- Wszystkich wysyłamy do Rehany. Tam nie jest tak źle, więc może nie będzie takiej awantury jak ostatnio – Patrycja nakreśliła plan i teraz szuka wzrokiem ochotnika, który go zrealizuje. Rezydenci zaczynają przyglądać się z zainteresowaniem brudnej podłodze w biurze, a w pomieszczeniu zapada grobowa cisza.
- Majonez! Ty będziesz odpowiedzialny za kwaterunek – dziewczyna zwraca się do młodego Egipcjanina, który mimo wszechobecnego upału siedzi pod krawatem i w marynarce.
- Do ciarnej roboty zawsie Muzin – chłopak uśmiecha się blado. Ma na imię Mohamed, a ksywę zawdzięcza powtarzanemu jak mantra ostrzeżeniu, że "jak ktoś się boi egipskiej ślaczki, to niech nie je majoneziu".
- Nie marudź! Kaśka weźmie ich na klatę rano na spotkaniu informacyjnym – Patrycja ucina marudzenie Majoneza i zachęcająco uśmiecha się do wielkiej dziewczyny, która ledwo wcisnęła się w męski rozmiar służbowej koszuli. Kasia jest wręcz stworzona do pacyfikacji niezadowolonych turystów. Głos ma tak tubalny, że przekrzyczy największe histeryczki, a gabarytem przerasta niejednego awanturnika, więc rękoczyny też odpadają. Jak to opisał w reklamacji jakiś mięczak przekwaterowany z pięciu gwiazdek z aquaparkiem do czterech z basenem w remoncie: "Rezydentka budziła grozę. Była jak spychacz, głuchy na nasze prośby". Kopia pisma wisiała w biurze przez miesiąc, a Kaśka dostała wtedy premię za "wzorowe wypełnianie obowiązków".
- Piętnaście osób to dużo. Mohamed da sobie radę sam? - w Nowej jak widać drzemią wielkie pokłady empatii i chęć do pracy. No ale trzeba jej wybaczyć. Jest tutaj od tygodnia, więc ma prawo nie wiedzieć, że ten śniady chłopak z nieśmiałym uśmiechem, jest mistrzem manipulacji i królem krętaczy, który z każdej awantury wychodzi obronną ręką.
- Masz rację! Musisz się uczyć od najlepszych, więc pojedziecie razem. Samolot przylatuje o północy – Patrycja uśmiecha się złośliwie i kończy odprawę.
Maszyna ląduje punktualnie. Nowa nerwowo obserwuje jak Mohamed wita pierwszych wyłaniających się z hali przylotów. Szeroki uśmiech, ciemne oczy sarny i spokojny głos z uroczym akcentem budzą zaufanie i przyjazne spojrzenia. Po chwili Egipcjanin jest już kumplem większości nowo przybyłych turystów. Ludzie zmęczeni podróżą i późną porą zajmują miejsca w autokarze i w oczekiwaniu na pozostałych uczestników wyjazdu zapadają w pierwsze drzemki.
- Mohamed! Idziemy spać! Powiesz przez mikrofon jak będziemy pod naszym hotelem? – skacowany facet ze złotym łańcuchem na szyi krzyczy z tylnego siedzenia autokaru.
Gdy autobus rusza, większość turystów pogrążona jest w głębokim śnie. Egipcjanin wyczytuje kolejne nazwy hoteli i nazwiska gości. Pomaga wyciągać walizki i poklepując zaspanych po plechach, delikatnie popycha w kierunku kolejnych recepcji.
- Ty Majonez, a ci z tego Radissona nie mieli być przekwaterowani? - konspiracyjnym szeptem pyta Nowa.
- Psiecieś sią – Egipcjanin mruczy jej do ucha i wskazuje na napis Rehana, który niczym halogenowa latarnia rozświetla czarną egipską noc.
- O kurna! Byliśmy już tu dzisiaj trzy razy – Nowa rozpoznaje hotelowe wejście.
- Cicho! Musimy tu psijechać jeście z jedna rodzina. Żlobimy dwa inne hotele i wlócimy – Majonez uśmiecha się porozumiewawczo
- To ty im nic nie mówisz? - Nowa jest w szoku i patrzy z przerażeniem na parkę, która znika w wejściu do hotelu, nie odnotowując faktu, iż kwaterują się w innym obiekcie niż zarezerwowali.
- Po cio ich stresować w noci? Sią na wakacijach! - Majonez zdecydowanym ruchem wykreśla dwa kolejne nazwiska z piętnastoosobowej listy wybrańców.

środa, 11 marca 2015

Kierownik

Budzik dzwoni i wibruje na biurku jak szalony. Wygląda, że dzisiaj zależy mu na robocie bardziej niż mnie. Przeklinam w głos. Jest trzecia w nocy. Lotniskowy fenomen nigdy nie przestanie mnie dziwić. Biała koszula, identyfikator, krótkofalówka, żółta kamizelka, żargon niezrozumiały dla lamerów. Każdy ku..wa zazdrości. Tylko godziny pracy jak 150 lat temu na plantacji bawełny i wypłata lekko głodowa. No ale tego już nikt nie wie, a jakoś się sam nie chwalę....
Po chwili w czwórkę siedzimy w samochodzie i mkniemy przez ciemne puste ulice. Ewa przysypia, a Anka wierci się cała wkuta, z obrzydzeniem patrząc jak Marcin z precyzją zegarmistrza skręca wielkiego "lolka". Widać już wjazd pod terminal, gdy chłopak nerwowo krzyczy, żebyśmy się zatrzymali. Zjeżdżamy w zatoczkę i Marcinek wyskakuje z samochodu rzucając:
- Dojdę spacerkiem – a wielki skręt wystaje mu z uśmiechniętej gęby z brodą Papy Smerfa.
- Przestałbyś palić tą marychę przed pracą! – Ania widać wciąż mu pamięta, jak się zjarał i wpuścił na lot do Paryża dwóch niewidomych lecących do Barcelony. Ale była awantura!
- Nie krytykuj kobieto rzeczy, których twój umysł nie ogarnia – Marcin ukrywa twarz w chmurze trawowego dymu i oddala się spokojnym krokiem. Łatwo się z nim nie pracuje....
- Debil! - krzyczy za nim Anka. Jest tak wkurzona, że już współczuję tym, którzy będą mieli dzisiaj nadbagaż. Piętnaście minut później siedzimy na checkinach i odprawiamy pierwszych zaspanych pasażerów. Dyskretnie siorbię gorącą kawę, drukuję kolejne zawieszki i kątem oka obserwuję moich współtowarzyszy niedoli. Krzysiu tłumaczy jakiejś grubej babie, że 110 litrowy plecak nie przejdzie jako bagaż podręczny, Anka wypisuje kolejne kwitki z opłatami na dodatkowe kilogramy i łakomie spogląda na ogromny plecak krzysiowej baby. Marcin ze stoickim spokojem próbuje wmówić starszemu Panu, że bez znaczenia jest fakt, że zamiast do Dublina wydrukował mu kartę pokładową do Alicante. Chyba za duży był ten poranny "lolek", bo chłopak wydaje się całkowicie oderwany od rzeczywistości. Dwie godziny mijają jak z bicza trzasnął i już trzeba biec do hali odlotów na boarding. Pasażerowie tłoczą się przy bramkach przeklinając naszą opieszałość. Nikt nie koduje faktu, że zalegająca na płycie mgła wyjątkowo nie jest naszą winą.
Krzysiu zaczyna wpuszczać paxy z Alicante. Sęk w tym, że załoga samolotu nie jest jeszcze gotowa i zanosi się, że długo nie będzie. A na dworze lekki ziąb. Pasażerowie w klapkach i szortach, gotowi na uderzenie hiszpańskiego słońca, tłoczą się w ciemnym korytarzu lekko oszronionym przez zimny lutowy poranek.
- Jak się stewardessy nie pośpieszą to będzie bunt jak smok – myślę sobie.
- Jak będą buczeć puścimy gaz! – Marcin czyta w moich myślach i rzuca dobre słowo za ostatnimi pasażerami znikającymi w ciemnym tunelu. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wysyłamy Krzysia po kawę do Subwaya. Pracująca tam Kasia kocha się w nim na zabój, więc jest nadzieja, że kolega załatwi na lewo czarny napój bogów i nie będzie trzeba wyskakiwać z funtów.
Chwilę relaksu przerywają wrzaski dobiegające z tunelu. Po chwili pojawia się na bramce przerażony chłopak z płyty lotniska. Jąkając się, informuje nas, że pasażerowie są zmarznięci na kość i chcą rozmawiać z menadżerem.
- Ni ch..ja – kręci krzaczastą brodą Marcinek i upija łyk czarnej i błyszczącej jak smoła kawy.
- No jak?! Zadzwoń po Jill niech ich uspokoi – koleś z płyty jest nieźle przestraszony.
- Dzisiaj twoja kolej – uśmiecham się do Marcina lekko złośliwie, a ten obojętnie wzrusza ramionami i zaczyna wciągać żarówiastą kamizelkę. Po chwili staje przed nami z radiem w garści, eksponując wielki zegarek na przegubie.
- Co wyglądam jak kierownik? - okręca się niczym primabalerina.
- Jeszcze teczkę weź – podsuwam mu skórzaną teką z logo firmy.
- I dla każdego paxa po "lolku" – Anka jest lekko zbulwersowana całą maskaradą, a chłopak z płyty patrzy oniemiały na nowo wybranego menadżera. Marcin znika w ciemnym korytarzu.
- Niech go tam ku..wa zatłuką – Ania trzyma kciuki za powodzenie marcinkowej misji. Po chwili wrzaski z korytarza milkną, słychać przytłumiony głos, który przerywają gromkie brawa. Patrzymy się na siebie z zaskoczeniem. Brodata gęba wynurza się z czeluści, a uśmiech zawiązuje mu się wręcz na czubku głowy.
- Co im powiedziałeś – pytamy jednocześnie.
- Że na pokładzie czeka na nich ciepłe śniadanie i kawa – pada lakoniczna odpowiedź.
- A wiedzą, że za opłatą? - w brązowych wielkich oczach Anki widać troskę o los stewardess.
- No cóż... przerwali mi brawami – Marcin uśmiecha się obleśnie i zaczyna ściągać kamizelkę.