Budzik dzwoni i wibruje
na biurku jak szalony. Wygląda, że dzisiaj zależy mu na robocie
bardziej niż mnie. Przeklinam w głos. Jest trzecia w nocy.
Lotniskowy fenomen nigdy nie przestanie mnie dziwić. Biała koszula,
identyfikator, krótkofalówka, żółta kamizelka, żargon
niezrozumiały dla lamerów. Każdy ku..wa zazdrości. Tylko godziny
pracy jak 150 lat temu na plantacji bawełny i wypłata lekko
głodowa. No ale tego już nikt nie wie, a jakoś się sam nie
chwalę....
Po chwili w czwórkę
siedzimy w samochodzie i mkniemy przez ciemne puste ulice. Ewa
przysypia, a Anka wierci się cała wkuta, z obrzydzeniem patrząc
jak Marcin z precyzją zegarmistrza skręca wielkiego "lolka".
Widać już wjazd pod terminal, gdy chłopak nerwowo krzyczy, żebyśmy
się zatrzymali. Zjeżdżamy w zatoczkę i Marcinek wyskakuje z
samochodu rzucając:
- Dojdę spacerkiem – a
wielki skręt wystaje mu z uśmiechniętej gęby z brodą Papy
Smerfa.
- Przestałbyś palić tą
marychę przed pracą! – Ania widać wciąż mu pamięta, jak się
zjarał i wpuścił na lot do Paryża dwóch niewidomych lecących
do Barcelony. Ale była awantura!
- Nie krytykuj kobieto
rzeczy, których twój umysł nie ogarnia – Marcin ukrywa twarz w
chmurze trawowego dymu i oddala się spokojnym krokiem. Łatwo się z
nim nie pracuje....
- Debil! - krzyczy za nim
Anka. Jest tak wkurzona, że już współczuję tym, którzy będą
mieli dzisiaj nadbagaż. Piętnaście minut później siedzimy na
checkinach i odprawiamy pierwszych zaspanych pasażerów. Dyskretnie
siorbię gorącą kawę, drukuję kolejne zawieszki i kątem oka
obserwuję moich współtowarzyszy niedoli. Krzysiu tłumaczy jakiejś
grubej babie, że 110 litrowy plecak nie przejdzie jako bagaż
podręczny, Anka wypisuje kolejne kwitki z opłatami na dodatkowe
kilogramy i łakomie spogląda na ogromny plecak krzysiowej baby.
Marcin ze stoickim spokojem próbuje wmówić starszemu Panu, że bez
znaczenia jest fakt, że zamiast do Dublina wydrukował mu kartę
pokładową do Alicante. Chyba za duży był ten poranny "lolek",
bo chłopak wydaje się całkowicie oderwany od rzeczywistości. Dwie
godziny mijają jak z bicza trzasnął i już trzeba biec do hali
odlotów na boarding. Pasażerowie tłoczą się przy bramkach
przeklinając naszą opieszałość. Nikt nie koduje faktu, że
zalegająca na płycie mgła wyjątkowo nie jest naszą winą.
Krzysiu zaczyna wpuszczać
paxy z Alicante. Sęk w tym, że załoga samolotu nie jest jeszcze
gotowa i zanosi się, że długo nie będzie. A na dworze lekki ziąb.
Pasażerowie w klapkach i szortach, gotowi na uderzenie hiszpańskiego
słońca, tłoczą się w ciemnym korytarzu lekko oszronionym przez
zimny lutowy poranek.
- Jak się stewardessy
nie pośpieszą to będzie bunt jak smok – myślę sobie.
- Jak będą buczeć
puścimy gaz! – Marcin czyta w moich myślach i rzuca dobre słowo
za ostatnimi pasażerami znikającymi w ciemnym tunelu. W poczuciu
dobrze spełnionego obowiązku wysyłamy Krzysia po kawę do Subwaya.
Pracująca tam Kasia kocha się w nim na zabój, więc jest nadzieja,
że kolega załatwi na lewo czarny napój bogów i nie będzie trzeba
wyskakiwać z funtów.
Chwilę relaksu
przerywają wrzaski dobiegające z tunelu. Po chwili pojawia się na
bramce przerażony chłopak z płyty lotniska. Jąkając się,
informuje nas, że pasażerowie są zmarznięci na kość i chcą
rozmawiać z menadżerem.
- Ni ch..ja – kręci
krzaczastą brodą Marcinek i upija łyk czarnej i błyszczącej jak
smoła kawy.
- No jak?! Zadzwoń po
Jill niech ich uspokoi – koleś z płyty jest nieźle
przestraszony.
- Dzisiaj twoja kolej –
uśmiecham się do Marcina lekko złośliwie, a ten obojętnie
wzrusza ramionami i zaczyna wciągać żarówiastą kamizelkę. Po
chwili staje przed nami z radiem w garści, eksponując wielki
zegarek na przegubie.
- Co wyglądam jak
kierownik? - okręca się niczym primabalerina.
- Jeszcze teczkę weź –
podsuwam mu skórzaną teką z logo firmy.
- I dla każdego paxa po
"lolku" – Anka jest lekko zbulwersowana całą maskaradą,
a chłopak z płyty patrzy oniemiały na nowo wybranego menadżera.
Marcin znika w ciemnym korytarzu.
- Niech go tam ku..wa
zatłuką – Ania trzyma kciuki za powodzenie marcinkowej misji. Po
chwili wrzaski z korytarza milkną, słychać przytłumiony głos,
który przerywają gromkie brawa. Patrzymy się na siebie z
zaskoczeniem. Brodata gęba wynurza się z czeluści, a uśmiech
zawiązuje mu się wręcz na czubku głowy.
- Co im powiedziałeś –
pytamy jednocześnie.
- Że na pokładzie czeka
na nich ciepłe śniadanie i kawa – pada lakoniczna odpowiedź.
- A wiedzą, że za
opłatą? - w brązowych wielkich oczach Anki widać troskę o los
stewardess.
- No cóż... przerwali
mi brawami – Marcin uśmiecha się obleśnie i zaczyna ściągać
kamizelkę.
normalnie odechciewa się latać... ;)
OdpowiedzUsuńOj tam!Oj tam! :-)
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst :) Wszystkie czyta się z przyjemnością :)
OdpowiedzUsuń