środa, 11 marca 2015

Kierownik

Budzik dzwoni i wibruje na biurku jak szalony. Wygląda, że dzisiaj zależy mu na robocie bardziej niż mnie. Przeklinam w głos. Jest trzecia w nocy. Lotniskowy fenomen nigdy nie przestanie mnie dziwić. Biała koszula, identyfikator, krótkofalówka, żółta kamizelka, żargon niezrozumiały dla lamerów. Każdy ku..wa zazdrości. Tylko godziny pracy jak 150 lat temu na plantacji bawełny i wypłata lekko głodowa. No ale tego już nikt nie wie, a jakoś się sam nie chwalę....
Po chwili w czwórkę siedzimy w samochodzie i mkniemy przez ciemne puste ulice. Ewa przysypia, a Anka wierci się cała wkuta, z obrzydzeniem patrząc jak Marcin z precyzją zegarmistrza skręca wielkiego "lolka". Widać już wjazd pod terminal, gdy chłopak nerwowo krzyczy, żebyśmy się zatrzymali. Zjeżdżamy w zatoczkę i Marcinek wyskakuje z samochodu rzucając:
- Dojdę spacerkiem – a wielki skręt wystaje mu z uśmiechniętej gęby z brodą Papy Smerfa.
- Przestałbyś palić tą marychę przed pracą! – Ania widać wciąż mu pamięta, jak się zjarał i wpuścił na lot do Paryża dwóch niewidomych lecących do Barcelony. Ale była awantura!
- Nie krytykuj kobieto rzeczy, których twój umysł nie ogarnia – Marcin ukrywa twarz w chmurze trawowego dymu i oddala się spokojnym krokiem. Łatwo się z nim nie pracuje....
- Debil! - krzyczy za nim Anka. Jest tak wkurzona, że już współczuję tym, którzy będą mieli dzisiaj nadbagaż. Piętnaście minut później siedzimy na checkinach i odprawiamy pierwszych zaspanych pasażerów. Dyskretnie siorbię gorącą kawę, drukuję kolejne zawieszki i kątem oka obserwuję moich współtowarzyszy niedoli. Krzysiu tłumaczy jakiejś grubej babie, że 110 litrowy plecak nie przejdzie jako bagaż podręczny, Anka wypisuje kolejne kwitki z opłatami na dodatkowe kilogramy i łakomie spogląda na ogromny plecak krzysiowej baby. Marcin ze stoickim spokojem próbuje wmówić starszemu Panu, że bez znaczenia jest fakt, że zamiast do Dublina wydrukował mu kartę pokładową do Alicante. Chyba za duży był ten poranny "lolek", bo chłopak wydaje się całkowicie oderwany od rzeczywistości. Dwie godziny mijają jak z bicza trzasnął i już trzeba biec do hali odlotów na boarding. Pasażerowie tłoczą się przy bramkach przeklinając naszą opieszałość. Nikt nie koduje faktu, że zalegająca na płycie mgła wyjątkowo nie jest naszą winą.
Krzysiu zaczyna wpuszczać paxy z Alicante. Sęk w tym, że załoga samolotu nie jest jeszcze gotowa i zanosi się, że długo nie będzie. A na dworze lekki ziąb. Pasażerowie w klapkach i szortach, gotowi na uderzenie hiszpańskiego słońca, tłoczą się w ciemnym korytarzu lekko oszronionym przez zimny lutowy poranek.
- Jak się stewardessy nie pośpieszą to będzie bunt jak smok – myślę sobie.
- Jak będą buczeć puścimy gaz! – Marcin czyta w moich myślach i rzuca dobre słowo za ostatnimi pasażerami znikającymi w ciemnym tunelu. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wysyłamy Krzysia po kawę do Subwaya. Pracująca tam Kasia kocha się w nim na zabój, więc jest nadzieja, że kolega załatwi na lewo czarny napój bogów i nie będzie trzeba wyskakiwać z funtów.
Chwilę relaksu przerywają wrzaski dobiegające z tunelu. Po chwili pojawia się na bramce przerażony chłopak z płyty lotniska. Jąkając się, informuje nas, że pasażerowie są zmarznięci na kość i chcą rozmawiać z menadżerem.
- Ni ch..ja – kręci krzaczastą brodą Marcinek i upija łyk czarnej i błyszczącej jak smoła kawy.
- No jak?! Zadzwoń po Jill niech ich uspokoi – koleś z płyty jest nieźle przestraszony.
- Dzisiaj twoja kolej – uśmiecham się do Marcina lekko złośliwie, a ten obojętnie wzrusza ramionami i zaczyna wciągać żarówiastą kamizelkę. Po chwili staje przed nami z radiem w garści, eksponując wielki zegarek na przegubie.
- Co wyglądam jak kierownik? - okręca się niczym primabalerina.
- Jeszcze teczkę weź – podsuwam mu skórzaną teką z logo firmy.
- I dla każdego paxa po "lolku" – Anka jest lekko zbulwersowana całą maskaradą, a chłopak z płyty patrzy oniemiały na nowo wybranego menadżera. Marcin znika w ciemnym korytarzu.
- Niech go tam ku..wa zatłuką – Ania trzyma kciuki za powodzenie marcinkowej misji. Po chwili wrzaski z korytarza milkną, słychać przytłumiony głos, który przerywają gromkie brawa. Patrzymy się na siebie z zaskoczeniem. Brodata gęba wynurza się z czeluści, a uśmiech zawiązuje mu się wręcz na czubku głowy.
- Co im powiedziałeś – pytamy jednocześnie.
- Że na pokładzie czeka na nich ciepłe śniadanie i kawa – pada lakoniczna odpowiedź.
- A wiedzą, że za opłatą? - w brązowych wielkich oczach Anki widać troskę o los stewardess.
- No cóż... przerwali mi brawami – Marcin uśmiecha się obleśnie i zaczyna ściągać kamizelkę.

3 komentarze: