Samolot wali kołami o
płytę, jakby kapitan postanowił przetestować zawieszenie starego
boeinga, którym co tydzień wysyłamy turystów do Maroka. Po
samolocie przechodzi szmer "ku..rw" i "ch..jów",
a później rozlegają się gromkie brawa. Prawie jak w La Scali po
spektaklu. Jak na rasowych turystów przystało pchamy się do
wyjścia w tłumie ścierpniętych czterogodzinną podróżą
pasażerów. Na tanie wakacje "arabowo" w zimie jak
znalazł, więc lekka walka na łokcie jest.
- Patrz wnusiu jaki
czarny pan! Jak będziesz niegrzeczny to cię zabierze – starsza
pani wskazuje blondwłosemu chłopczykowi marokańskiego dispatchera. Dziecko ze strachem łapie babcię za rękę i z przerażeniem
patrzy na czarnego jak heban mężczyznę, który przyjaźnie
uśmiecha się do wychodzących z samolotu turystów.
- Jak się dzieciak
zapyta skąd się czarni ludzie biorą, to pewnie powie, że lepią
ich z asfaltu – myślę sobie, wymijając przyszłego małego
rasistę i jego wiekową opiekunkę.
W terminalu trwa szał
wypisywania kart wjazdowych. Ludzie gorączkowo szukają paszportów,
długopisów i szeptem podpytują znajomych co oznaczają
podchwytliwe sformułowania w stylu : "surname" czy
"forename".... Dziwnym trafem wszystkim udaje się przekroczyć granicę. Nawet postawnemu jegomościowi, który podejrzliwie
przyglądał się marokańskim celnikom i głośno wyrażał dręczące
go obawy:
- Jak mi wezmą kabanosy
to się powieszę!
Na szczęście celnicy nie wyglądali na głodnych, więc obyło się bez ofiar. W hali
przylotów nikt nie zaczepia, strażnik siedzi jak śnięty śledź,
tylko za kawę kasują dwa euro. Krzywię się słysząc cenę, ale
zamawiająca przede mną Marokanka płaci bez zmrużenia okiem, więc
nie marudzę tylko wyskakuję z pierwszych euraczków. Potargowałby
się człowiek, ale nie ma czasu, bo rezydent pogania już do autokaru.
Transfer do hotelu
przebiega mega sprawnie, bez tradycyjnego arabskiego bałaganu.
Złapaliśmy tylko parę minut opóźnienia na krótką lekcję
angielskiego, czekając jedną parkę, która nie widziała różnicy między słowami
"arrivals" i "departures". Kwaterowanie w hotelu
też ekspresowo, więc po zrzuceniu bagażu w pokoju wskakuję w buty
i biegnę na trening. Plaża w Agadirze to sześć kilometrów piachu
ujętego w karby niebieskiego oceanu i kostkowej promenady. Raj dla każdego biegacza.
Nastawiam się bojowo, bo
bieganie po arabskiej plaży pełnej naciągaczy i sprzedawców
pamiątek łatwe pewnie nie będzie. A tu zonk! Promenada
przypomina wielkie sportowe boisko, pełne grających w piłkę,
biegających, ćwiczących jogę i karate Marokańczyków. Ćwiczą
wszyscy – starzy i młodzi, łysi i z brodami, w szortach i
galabijach, faceci i kobiety. Normalnie światowy dzień sportu.
Mija mnie grupa pięciu dziarsko biegnących chłopaków w kreszowych
dresach z wielkim złotym logo adidasa. Podłączam się pod grupę i
nieśmiało zagaduję jednego, co wygląda mi z ryja na bardziej
rozgarniętego. Gość odpowiada po angielsku, że są z klubu
biegowego i zostało im jeszcze dziesięć kilometrów w tempie 4,50
min/km, a kończyć będą dwa kilometry od mojego hotelu, więc
śmiało mogę dołączyć. Bieg kończymy pod stadionem, gdzie
chłopaki mają szatnie. Kiwam im ręką na pożegnanie, na co jeden
podaje mi bidon. Z pewnymi obawami upijam mały łyk - jakiś izostar albo inne elektrolity. Oddaję gościowi butlę, a on macha ręką i mówi:
- Możesz zatrzymać do jutra. O
siódmej zaczynamy trening – śniada gęba uśmiecha się zachęcająco. Kiwam głową i mruczę jakieś
podziękowania, kompletnie zamurowany otwartością "dzikusów".
Tydzień wakacji mija jak
z bicza trzasnął. Treningi, spacery oraz batalie z hotelowym
bufetem sprawiają, że poznaję nowe możliwości moich mięśni i
pojemności żołądka.
Pakujemy się z powrotem
do samolotu, rozpoznając co bardziej charakterystycznych pasażerów
sprzed tygodnia. Blondasek od babci ściska w rączce pokaźny miecz
– pewnie wyrośnie na krzyżowca i będzie wyzwalał nas od nadmiaru Arabów, a grubas od kabanosów tęsknie
wzdycha za "porządnym kotletem".
W Polsce lądujemy z
przytupem, widać kapitan dorabia sobie na tirze wożąc ziemniaki i ma złe nawyki. Jak dobrze być
w domu. Wciągam buty i lecę na trening, żeby zdążyć przed
zapadnięciem zmroku. Rozbieganie kończę pod placem zabaw,
gdzie znajome gimbusy palą fajki i piją piwo. Rozciągam się,
zaczynam przysłuchiwać się dzieciakom i słyszę:
- Patrz! To ten długi
ch..j, co biega! Cały tydzień go nie było!
"Jak mi wezmą kabanosy to się powieszę!" :)))
OdpowiedzUsuńHah, bardzo fajny wpis :) dobrze się czyta bloga :)
OdpowiedzUsuń