środa, 4 marca 2015

Jedno oko na Maroko

Samolot wali kołami o płytę, jakby kapitan postanowił przetestować zawieszenie starego boeinga, którym co tydzień wysyłamy turystów do Maroka. Po samolocie przechodzi szmer "ku..rw" i "ch..jów", a później rozlegają się gromkie brawa. Prawie jak w La Scali po spektaklu. Jak na rasowych turystów przystało pchamy się do wyjścia w tłumie ścierpniętych czterogodzinną podróżą pasażerów. Na tanie wakacje "arabowo" w zimie jak znalazł, więc lekka walka na łokcie jest.
- Patrz wnusiu jaki czarny pan! Jak będziesz niegrzeczny to cię zabierze – starsza pani wskazuje blondwłosemu chłopczykowi marokańskiego dispatchera. Dziecko ze strachem łapie babcię za rękę i z przerażeniem patrzy na czarnego jak heban mężczyznę, który przyjaźnie uśmiecha się do wychodzących z samolotu turystów.
- Jak się dzieciak zapyta skąd się czarni ludzie biorą, to pewnie powie, że lepią ich z asfaltu – myślę sobie, wymijając przyszłego małego rasistę i jego wiekową opiekunkę.
W terminalu trwa szał wypisywania kart wjazdowych. Ludzie gorączkowo szukają paszportów, długopisów i szeptem podpytują znajomych co oznaczają podchwytliwe sformułowania w stylu : "surname" czy "forename".... Dziwnym trafem wszystkim udaje się przekroczyć granicę. Nawet postawnemu jegomościowi, który podejrzliwie przyglądał się marokańskim celnikom i głośno wyrażał dręczące go obawy:
- Jak mi wezmą kabanosy to się powieszę!
Na szczęście celnicy nie wyglądali na głodnych, więc obyło się bez ofiar. W hali przylotów nikt nie zaczepia, strażnik siedzi jak śnięty śledź, tylko za kawę kasują dwa euro. Krzywię się słysząc cenę, ale zamawiająca przede mną Marokanka płaci bez zmrużenia okiem, więc nie marudzę tylko wyskakuję z pierwszych euraczków. Potargowałby się człowiek, ale nie ma czasu, bo rezydent pogania już do autokaru.
Transfer do hotelu przebiega mega sprawnie, bez tradycyjnego arabskiego bałaganu. Złapaliśmy tylko parę minut opóźnienia na krótką lekcję angielskiego, czekając jedną parkę, która nie widziała różnicy między słowami "arrivals" i "departures". Kwaterowanie w hotelu też ekspresowo, więc po zrzuceniu bagażu w pokoju wskakuję w buty i biegnę na trening. Plaża w Agadirze to sześć kilometrów piachu ujętego w karby niebieskiego oceanu i kostkowej promenady. Raj dla każdego biegacza.
Nastawiam się bojowo, bo bieganie po arabskiej plaży pełnej naciągaczy i sprzedawców pamiątek łatwe pewnie nie będzie. A tu zonk! Promenada przypomina wielkie sportowe boisko, pełne grających w piłkę, biegających, ćwiczących jogę i karate Marokańczyków. Ćwiczą wszyscy – starzy i młodzi, łysi i z brodami, w szortach i galabijach, faceci i kobiety. Normalnie światowy dzień sportu. Mija mnie grupa pięciu dziarsko biegnących chłopaków w kreszowych dresach z wielkim złotym logo adidasa. Podłączam się pod grupę i nieśmiało zagaduję jednego, co wygląda mi z ryja na bardziej rozgarniętego. Gość odpowiada po angielsku, że są z klubu biegowego i zostało im jeszcze dziesięć kilometrów w tempie 4,50 min/km, a kończyć będą dwa kilometry od mojego hotelu, więc śmiało mogę dołączyć. Bieg kończymy pod stadionem, gdzie chłopaki mają szatnie. Kiwam im ręką na pożegnanie, na co jeden podaje mi bidon. Z pewnymi obawami upijam mały łyk - jakiś izostar albo inne elektrolity. Oddaję gościowi butlę, a on macha ręką i mówi:
- Możesz zatrzymać do jutra. O siódmej zaczynamy trening – śniada gęba uśmiecha się zachęcająco. Kiwam głową i mruczę jakieś podziękowania, kompletnie zamurowany otwartością "dzikusów".
Tydzień wakacji mija jak z bicza trzasnął. Treningi, spacery oraz batalie z hotelowym bufetem sprawiają, że poznaję nowe możliwości moich mięśni i pojemności żołądka.
Pakujemy się z powrotem do samolotu, rozpoznając co bardziej charakterystycznych pasażerów sprzed tygodnia. Blondasek od babci ściska w rączce pokaźny miecz – pewnie wyrośnie na krzyżowca i będzie wyzwalał nas od nadmiaru Arabów, a grubas od kabanosów tęsknie wzdycha za "porządnym kotletem".
W Polsce lądujemy z przytupem, widać kapitan dorabia sobie na tirze wożąc ziemniaki i ma złe nawyki. Jak dobrze być w domu. Wciągam buty i lecę na trening, żeby zdążyć przed zapadnięciem zmroku. Rozbieganie kończę pod placem zabaw, gdzie znajome gimbusy palą fajki i piją piwo. Rozciągam się, zaczynam przysłuchiwać się dzieciakom i słyszę:
- Patrz! To ten długi ch..j, co biega! Cały tydzień go nie było!

2 komentarze: