środa, 17 grudnia 2014

all inclusive

- Eeee! Simon!- śniady recepcjonista Ali macha rękami i przywołuje mnie energicznie, nie pozwalając mi przemknąć niezauważonym przez hotelowe lobby. Wszystko przez tą wściekle fioletową firmową koszulę. Słowo lobby akurat w tym przybytku jest trochę na wyrost, bo obskurny i lepiący się od brudu, ciasny recepcyjny hol na to miano nie zasługuje. Tak jak Palm Beach Hotel&Spa nie zasługuje na żadną ze swoich trzech gwiazdek, które nadgryzione zębem czasu i palącym śródziemnomorskim słońcem, wiszą smętnie nad wejściem i wraz z zepsutymi drzwiami, żałośnie witają przybywających jeszcze zadowolonych turystów. To nasz najbardziej reklamacyjnogenny przybytek i cotygodniowe spotkania z nieszczęśnikami, którzy liczyli na  udany wakacyjny wypoczynek, należą do jednych z ciekawszych momentów w monotonnym grafiku rezydenta w tureckim Side.
- Dajesz! - odzywam się po polsku, bo Ali studiował na wrocławskim AWF. Magister od fikołków, a porozumiewa się tak piękną polszczyzną, że wpędza mnie w kompleksy swymi wrzucanymi od niechcenia "prosiłbym bardzo" i "jeżeli mógłbym".
- Wczoraj wasz gość, pan Adam, pobił barmana z pool baru – recepcjonista jest zbulwersowany.
- Przecież wy nie macie basenu, bo jest w remoncie – stwierdzam fakt, dzięki, między innymi któremu, spotkania z nowymi hotelowymi gośćmi są tak ekscytujące.
- Ale pool bar działa – Turek prostuje się, wygładza nażelowane czarne włosy i dumnym wzrokiem toczy po obdrapanych ścianach, które pewnie nie były malowane od czasów Ataturka.
- A którego barmana i za co? - pytam z czystej ciekawości. Jest środek sezonu wakacyjnego, więc słowa "empatia" oraz "współczucie" stały mi się już dawno obce. Niemniej nic tak dobrze nie robi na psychikę, jak posłuchać o cudzym nieszczęściu.
- Yussufa, gdyż podczas jego zmiany zabrakło alkoholu w barze – Ali wymienia imię najwredniejszego z Turków, jacy pracują w hotelu. Gość jest tak antypatyczny, że nawet ja to zauważam. Uśmiecham się szeroko, wizualizując w myślach opuchnięta szympansią gębę barmana i nawet nie udaję, że jest mi przykro. Odgrzebuję z pamięci czerwoną facjatę kierowcy tira - pana Adama, który dokonał czegoś o czym marzyła zapewne większość klientów basenowego baru. Już na lotnisku wyglądał na takiego, co przeżyje brak basenu czy łazienki, ale z wódą bym go nie próbował kantować.
- Turas pewnie przycinał na boku i ma za swoje – rozgrzeszam w myślach samozwańczego bohatera.
- Yussuf zamierza nożem pozbawić pana Adama życia. Czyż nie powinieneś się temu zapobiec? - nie wiem ile polonistek wyrywa co w sezon Ali, ale składnią żongluje niczym profesor Miodek.
- Spoko, pogadam z nim – uspokajam przerażonego Turka. Jeszcze mi trupa w tym burdelu brakuje. Z pewną trudnością, ale odklejam się od brudnego recepcyjnego blatu. Czekają już na mnie. Na poplamionych kanapach, w ciemnym zadymionym kącie lobby widzę skulone postacie moich kochanych turystów. Zmęczeni podrożą i wszechobecnym upałem, parujący alkoholem i jak co tydzień, na maksa wkurwie..ni na otaczający ich Palm Beachowy syf. Spotkanie informacyjne czas zacząć. Uwielbiam ten moment. Jego urocza nieprzewidywalność powoduje, że za każdym razem czuję przenikający mnie dreszcz emocji. To jak wycieczka po wulkanie na chwilę przed erupcją. Zbliżam się wystudiowanym krokiem do siedzącej grupki. Nie zdążyli jeszcze zmienić ciuchów po przylocie, ale po to wyznaczam godzinę spotkania zaraz po przylocie, aby czuli się maksymalnie niekomfortowo i nie mieli czasu uświadomić sobie w jakie bagno wpadli. W sumie to wszystko dla ich dobra. Po co się mają od razu denerwować? Jeszcze zdążą...
- Co to kur..wa jest? - wita mnie krzyk młodego karka. Facet na mój widok podrywa się z kanapy.
Najwidoczniej dałem za dużo czasu i go oświeciło. Wchodząc trzy miesiące temu, pierwszy raz do hotelu, też tak retorycznie zapytałem, ale niestety nie płacą mi za solidaryzowanie się z pokrzywdzonymi gośćmi. Chociaż awanturnik waży ze 140 kilo i przechodzi mi przez głowę, że może tym razem powinienem okazać trochę współczucia i powstrzymać się od zwyczajowego sarkazmu.
- Serdecznie witamy w Turcji! - decyduję się ignorować krzykacza i z szerokim uśmiechem zwracam się do pozostałych osób, jednocześnie szybko taksuję każdego z osobna wzrokiem. Dwie skwaszone dziewczyny siedzące na prawej kanapie nie wyglądają na roszczeniowe. Farbowane blondynki w obcisłych sukienkach, z wielkimi kolczykami w uszach i żarówiastymi paznokciami. Kapadocji raczej nie planują zwiedzać. Ewidentnie przyjechały do Turcji się zabawić i hotel będzie im służył tylko do odsypiania nocnych szaleństw. Opaleniznę złapią na plaży, gdzie będą leczyć dyskotekowego kaca. Parka staruszków, która drzemie na dwóch rozsypujących fotelach, jest już zupełnie nieszkodliwa. Im już dużo do szczęścia nie trzeba. Jeszcze miesiąc temu wzbudziliby moją czułość. Dziadek cicho pochrapuje sprawiając wrażenie, jakby miały to być ostatnie wakacje w jego życiu, a towarzysząca mu leciwa pani patrzy ze zdumieniem na awanturującego się byczka, który w niewybredny sposób zgłasza zastrzeżenia dotyczące standardu obiektu. Napakowanego krzykacza wspiera rudy kościotrup w czarno-różowym dresie, która trzyma na kolanach wrzeszczącego ryżego bachora i słowami: "Zaj...eb mu Roman za ten chlew!" namawia męża do bardziej zdecydowanych działań.
- Hotel jest wyraźnie opisany w katalogu, jako skromny i dla niewymagających. Płacąc dziewięćset złotych za przelot i pobyt z all inclusive nie macie prawa oczekiwać luksusów. Jeżeli chcieliby Państwo zostać przekwaterowani do innego obiektu, to służę pomocą, ale takie zmiana jest dodatkowo płatna według stawek danego hotelu. Innymi słowy najtańsze cztery gwiazdki będą kosztować ok. osiemset złotych za osobę – szykując się na cios, kłamię jak z nut oczy i patrze bezczelnie karkowi w oczy. Ten zwiesza bezradnie wielkie łapska, a ruda tyczka otwiera ze zdumieniem usta.Wbrew temu co wszyscy myślą, właśnie za to mi płacą.
- Nie kłóć się pan z tym ch..jem! – za moimi plecami wyrasta baryłkowata postać pana Adama.
- I tak go nie przegadasz – tirowiec zrezygnowanym gestem wskazuje na mnie prawą ręką, w której trzyma wielką jak wiadro butlę Smirnoffa.
- Gdzie pan to kupił? – uznaję "chu..ja" za komplement i zastanawiam się, czy powinienem być wdzięczny za nieoczekiwaną pomoc czy zacząć się martwić.
- Zaje..bałem z lobby baru! W końcu mamy all inclusive! - tirowiec wymachuje dumnie wódką, a kark i rudy pasztet uśmiechają się. Dzieciak ubrany wielką pieluchę zaczyna się nerwowo wiercić na kolanach co raz bardziej zadowolonej matki.
- Trzeba było od razu mówić, ze tacy fajni ziomale tu są – kark łakomie patrzy na czerwoną etykietę ozdabiającą butelkę, ignorując przy tym rozchodzący się po lobby ostry zapach dziecięcej kupy.

środa, 10 grudnia 2014

Trzy stówy

- Dla mnie rybę i zupę – beztrosko ustalam najważniejszy moment dzisiejszego dnia na lotnisku, czyli skład pracowniczego obiadu.
- Nie bierzesz dwóch?! - głos Kisi jest pełen zdumienia, ale ja głupi, zauroczony wizją panierowanego dorsza z frytkami, ignoruję ten wyraźnie ostrzegawczy sygnał.
- Weź jeden, dojem sobie później w chacie – w końcu biegacze nie powinni się obżerać, a ostatnio biegam kilometrów jak profesjonalny zawodnik.
Dziesięć minut później wpadam na lotnisko i odruchowo, ale wciąż beztrosko, zerkam na tablicę odlotów. Momentalnie uświadamiam sobie mój błąd. Taaa.... powinienem zamówić trzy obiady. Przy wylocie do Hurghady widnieje lakoniczna informacja o opóźnieniu. Nie trzydzieści minut, nie trzy godziny, ale najzwyczajniej w świecie "OPÓŹNIONY", czyli innymi słowy: "samolotu nie ma i nikt nie wie kiedy będzie". Niestety pasażerowie nie rozumieją jak ciężko jest znaleźć wolną maszyną w szczycie sezonu.
- Co z tym samolotem?! – zaczyna drzeć mi się nad uchem jakiś nerwus w słomkowym kapeluszu.
Dojrzał w tłumie moją firmową koszulę i zdecydowanie przystąpił do ataku.
- Czekamy na informację od linii lotniczej, a po jej otrzymaniu niezwłocznie Państwu ją przekażemy- niczym dobrze wyszkolony komandos nie daję się zaskoczyć.
- To proszę się dowiedzieć!To są jakieś jaja! – właściciel kapelusza podskakuje przy naszym stanowisku, wymachując łapami niczym wściekły goryl. Dobrze, ze gabaryt nie ten, bo by trzeba było dzwonić po Gucwińskich.
- Już dzwonię do linii lotniczej i zaraz będziemy wszystko wiedzieć – mówię spokojnie i z uśmiechem na twarzy, a oczy Kisi robią się ze zdumienia wielkie jak spodki. Puszczam do niej oczko i z namaszczeniem wybieram numer komórki do przechodzącego obok koordynatora lotów. Formułek grzecznościowych używam tyle jakbym dzwonił co najmniej do prezesa Lufthansy, ale widzę, że Słomkowy Kapelusz rozdziawił gębę ze zdumienia, więc teatrzyk zadziałał. W końcu zadaję koledze pytanie dotyczące losów naszej opóźnionej Hurghady.
- Jesteśmy w czarnej dupie i słońca nie widać – słyszę w odpowiedzi.
- Dział operacyjny pracuje w pocie czoła nad rozwiązaniem tego problemu. Podamy kolejną informację w ciągu godziny – informuję sapiącego goryla, który wciąż nerwowo podrygując, odchodzi w kierunku ostatnich wolnych krzesełek w hali. Pasażerowie tłoczą się jak śledzie w puszce, ale wyjątkowo nikt nas nie atakuje. Widać nie każdy zna lotniskową definicję słowa "OPÓŹNIONY".
Zabieramy się z Kisią za panierowanego dorsza, kiedy info ogłasza, że start samolotu opóźni się o dwanaście godzin, w związku z czym pasażerowie proszeni są o udanie się do odprawy, a następnie z kartami pokładowymi prosto do autobusów, które zawiozą ich do hoteli. Wylot przewidziany jest na trzecią w nocy, co z mojej perspektywy oznacza, że dojadania w domu tak szybko nie będzie. Na moje nieszczęście nie o to w tym wszystkim chodzi.
Wszyscy spragnieni wakacji pasażerowie, niczym rzymska falanga, rzucają się w naszym kierunku. Przełykam szybko ostatni kęs obiadu i wstaję gotowy stawić czoła rozjuszonemu tłumowi. Krzykom i groźbom nie ma końca. Mimo mojej wrednie wyglądającej gęby, wszyscy chcą się ze mną spotykać, nie wiem tylko dlaczego, każdy umawia się w sądzie.
Zapakowanie do czterech autokarów stu sześćdziesięciu wściekłych pasażerów jest przedsięwzięciem najłagodniej mówiąc karkołomnym. Używanie siły fizycznej i przymusu bezpośredniego jest zabronione. Pozostaje tylko kiwać głową, przyznawać rację największym krzykaczom i mimo uszu puszczać groźby i obelgi. Jesteśmy odpowiedzialni za powstałe opóźnienie, mamy wyciągać z kieszeni i oddawać pieniądze, a także cofać czas. Niektórzy chcą nas wieszać, inni wsadzać do więzienia, a jeszcze inni namawiają do linczu. Ogólnie jest wesoło, tylko trzeba się zdystansować. Praca w turystyce trochę pozbawia empatii. Większość z nas ma skórę grubą jak u nosorożca, więc nie dajemy się wyprowadzić z równowagi, tylko sprawnie ładujemy całą krzyczącą bandę do autobusów. Na końcu brakuje nam czteroosobowej rodziny. Dzwonię na numer podany w rezerwacji i dość obcesowo pytam, czy zamierzają się pojawić na transferze. W odpowiedzi słyszę roześmiany męski głos:
- Wzięliśmy sobie hotel, tutaj, blisko lotniska.
- Linia lotnicza zapewnia Państwu zakwaterowanie, ale w wybranych hotelach. Nikt nie zwróci kosztów noclegu, który sami sobie Państwo zarezerwowali – tłumaczę spokojnie.
- Panie! O trzy stówy nie będziemy się kłócić! – pada zaskakująca odpowiedź wesołka.
Zaznaczam na liście, że trzeba będzie im załatwić jakieś fajne miejsca, w końcu ludzkie odruchy są zjawiskiem tak rzadkim, że trzeba je doceniać. Daję kierowcy hasło do odjazdu i ostatnia grupa udaje się do hotelu. Może nie do końca takiego jaki sobie wymarzyli. ale łóżka mają na pewno wygodniejsze niż lotniskowe krzesełka w hali odlotów.
Kilka godzin później można zaczerpnąć oddechu. Pasażerowie w hotelu, a pozostałe loty bez opóźnień. Adrenalina opada, więc reszta wieczoru i nocy zapowiada się miło i spokojnie. Pozwalam sobie nawet sprawdzić wzrokiem, czy  z torby Kisi nie wystaje czasami słynne pudełeczko z ciastkami.
- Nie wylecą o trzeciej! - Tomek rzuca teczkę na nasze biurko. Dochodzi 22:00. Chłopak ma podkrążone oczy pełne czerwonych żyłek. Lato dla jednych oznacza wakacje, a dla drugich zapierdziel po dwadzieścia godzin na dobę.
- A o której? - pytam ostrożnie i zastanawiam się jednocześnie, ile kawy mamy w szafce.
- Nie wiadomo, ta maszyna znowu się popsuła i stoi w Egipcie – wzdycha ciężko koordynator.
- Przynajmniej się wyśpią – nie marnując czasu wyciągam listę rezerwacji i telefon.
Wybieram numer do pierwszej rodziny od góry kartki i zbolałym głosem mówię o powiększającym się opóźnieniu, a później optymistycznym tonem informuję, że nie muszą pojawiać się w nocy na lotnisku, tylko czekać na dalsze informacje. Spodziewam się steku wyzwisk i wybuchu agresji, ale w odpowiedzi słyszę zaspany płaczliwy głos:
- Dzwonicie po nocach! Dajcie mi się kur..wa wyspać! To są wakacje!

środa, 3 grudnia 2014

Polowanie na wariata

- Musisz coś z nią zrobić! - dziewczyny w biurze wyjątkowo mówią zgodnym głosem.
- Ale z kim? - czuję przez skórę nadchodzące kłopoty.
- No jak?! Nachodzi nas kolejna wariatka! - znowu unisono niczym zgrane chórzystki.
- A czy ja wyglądam jak psychiatra? - wykręcam się jak mogę.
- Nie, ale jak troll! Chcemy ją przepłoszyć, a nie leczyć, więc się nadajesz! - wyrok zapadł większością głosów i znowu podłapałem fuchę biurowego stracha na czubków.
Mam taką teorię, że wszyscy jesteśmy jeb..nięci, tylko jedni maskują się z tym lepiej, a drudzy gorzej. W ramach zakresu obowiązków pracowniczych zajmuję się wypraszaniem tych, którym maskowanie braku piątej klepki nie wychodzi. Sam ich nie szukam, ale dziwnym trafem kolorowe plakaty biura podróży przyciągają wariatów jak magnes.
Zawsze pamiętać będę panią Anię. Elegancko ubrana, czterdziestoletnia kobieta, która z dokładnością szwajcarskiego zegarka co czwartek o godzinie 14:00, siadała na biurowym fotelu i po dwie, trzy godziny potrafiła czekać "na pociąg". Tłumaczenia, że "to nie poczekalnia", że "dworzec jest pięć kilometrów dalej", kwitowała krótkim:
- Jeżeli w kasie sprzedali mi bilet, to pociąg z pewnością przyjedzie.
Prośbę o okazanie biletu odpierała grzecznie i do bólu logicznie:
- Czy Pan jest konduktorem?
Udało jej się pozbyć dopiero jak wymyśliłem "zmianę peronu" i zaczęliśmy wysyłać naszą podróżną "na peron" dziewczyn z kawiarni. Po którejś ze "zmian", które komunikowaliśmy jej zawsze w minutę po tym jak zajmowała miejsce w "poczekalni", wstała i wzburzonym głosem oznajmiła, że mamy tu taki bałagan, że ona z nami już więcej jeździć nie będzie. Na lotnisku pani Ani jeszcze nie spotkałem, więc wygląda, że pozostała wierna komunikacji naziemnej, ale z której "poczekalni" korzysta, to tego niestety nie wiem.
Sukcesem zakończyło się również płoszenie pana Jana, który klękał przed stojakiem z katalogami, widząc w uśmiechającej się z okładki katalogu starej Kubance, objawienie Matki Boskiej. Moją słodką tajemnicą pozostanie, co powiedziałem Janowi od objawień, ale przestał nas nawiedzać. Wyrzuty sumienia mam do dzisiaj, bo wizja zamiany biura na sanktuarium pielgrzymkowe i zarabianie na sprzedaży dewocjonaliów, wciąż wydaje mi się dość kuszącą perspektywą. Pozbywanie niechcianych osób z biura wychodzi mi tak dobrze, że nieoficjalnie zostało to wpisane w mój szeroki wachlarz biurowych zadań.
Wariatka, która nachodziła dziewczyny w biurze, otrzymała roboczy pseudonim "Wróżka". Potrafiła przez godzinę żądać pokazywania sobie dziesięciu tych samych zdjęć jednego hotelu, aby na koniec stwierdzać, że dzisiejszy układ gwiazd nie pozwala jej podjąć decyzji o wyjeździe.
Pojawiła się w drzwiach biura niespodziewanie, kiedy już znużony dziesięciogodzinnym oczekiwaniem, zaczynałem zmieniać grafik, planując kolejną zasadzkę. Czarne przylizane włosy a"la rodzina Adamsów, kolorowy strój arabskiego wróżbity i "dzień dobry" wypowiedziane cichym wystudiowanym głosem harrypotterowego Lorda Voldemorta. Jakby w tym momencie zgasło światło, to bym się zesrał ze strachu.
Wróżka pragnęła lecieć na Fuerteventurę, ale najpierw miałem pokazać zdjęcia atrakcji na wyspie i hoteli. Wbrew obiegowym opiniom jestem bardzo miły dla każdego klienta (przynajmniej podczas pierwszego kontaktu), więc posłusznie puściłem pokaz slajdów z ostatniego pobytu na wyspie. Kobita nie była zainteresowana moimi mądrościami o Kanarach, którymi niczym lektor z National Geographic chciałem uprzyjemnić oglądanie serii dwustu zdjęć. Z zafascynowaniem, w absolutnej ciszy wpatrywała się w monitor. Napięcie lekko rosło, więc nie powiem, ale z uczuciem ulgi przywitałem koniec prezentacji i kombinowałem jak zadać decydujący cios.
- Nie wiem co o tym sądzić. Chciałabym ponownie obejrzeć te zdjęcia – lodowaty głos Voldemorta uprzedził moje niecne zamiary. Baba była nieźle szurnięta. Odsunąłem monitor, szykując się do zaprezentowania swoich magicznych umiejętności, gdy drzwi do biura otworzyły się i stanął w nich pan Paweł - wieloletni klient, który jeździ z nami dwa razy do roku na rodzinne wakacje.
- Już puszczam Pani zdjęcia. Mamy tutaj taki folder, którego zwykle nie pokazujemy, ale dla Pani zrobię wyjątek – puściłem babie sześćset zdjęć i przesiadłem się do biurka obok, aby ustalić do jakiego kraju wyślemy w tym roku rodzinę pana Pawła. Pogrążeni w rozmowie nawet nie zauważyliśmy, że Wróżka dobrnęła do końca kolejnego pokazu. Miała na rozkładzie osiemset zdjęć i nawet nie wyglądała na zmęczoną. Dłonią zakończoną pomalowanymi w tęczę paznokciami wykonała władczy gest i stwierdziła stanowczo:
- Chcę obejrzeć wszystkie zdjęcie jeszcze raz!
- Myślę, że już wystarczy. Proszę udać się do domu i odpocząć – teraz to mój głos obniżył temperaturę w pomieszczeniu, a ja poczułem się jak treser zwierząt zamknięty w klatce z tygrysem.
- Chcę zdjęcia! Już! - wariatka momentalnie straciła panowanie nad sobą.
- Pani w tym momencie idzie do domu odpocząć – głos miałem spokojny niczym zaklinacz węży, ale przeklinałem w duchu obecność klienta, która nie pozwalała mi rozwinąć pełnych żagli i wyostrzyć kursu na kolizyjny.
- Nigdzie nie idę! - to był już wrzask szaleńca. Wróżka wstała nagle z krzesła, złapała z naszej dekoracyjnej kupki kokosów największy okaz i zamierzyła się w moim kierunku. Pan Paweł przerażony zanurkował pod biurko.
- Odłóż to i won! - tym razem huknąłem jak w wojsku.
Poskutkowała. Kokos wypadł wariatce z rąk, a ona sama wybiegła z biura.
- Moja córka chce studiować psychiatrię – Pan Paweł wychylił się z kryjówki – chyba przyślę ją do was, może zmieni zdanie.
- Zapraszam. Jak jej się nie odwidzi może przychodzić na praktyki – mimo buzującej adrenaliny starałem się rozładować napiętą sytuację. schyliłem się po kokosa i kątem oka zobaczyłem stającą w drzwiach Wróżkę. Kolorowym paznokciem wskazała na nasze logo.
- To ma być biuro podróży?! Tu sami wariaci pracują!


środa, 26 listopada 2014

Dzieci nasze kochane

Przeraźliwy dźwięk telefonu wyrywa mnie z błogiego snu. Po kurw..ach rzucanych zza ściany, sąsiada również. Mam tak wrednie brzmiący i głośny dzwonek, że nie zdziwię się jak mnie kiedyś eksmitują. Ostatnio miałem dużo nocnych telefonów i widać lekkie ochłodzenie relacji sąsiedzkich. Dzwonek raźno wyje, ekran wyświetla godzinę trzecią w nocy i paskudną facjatę dzwoniącego. Nie wiem, co budzi lepiej, ale resztki snu wyparowują ze mnie w oka mgnieniu. Dziecko sąsiadów, mały mściwus, zaczyna ryczeć jak syrena alarmowa.
- Cześć!Jest taka sprawa! - sztuka rozpoczynania konwersacji nigdy nie była mocną stroną Zenka.
- No... - staram się brzmieć jak najmniej zachęcająco.
- Pilot, który miał dzisiaj w nocy jechać z grupą na jeden dzień do Berlina, idąc na podstawienie, złamał nogę – wyczuwam lekką panikę w głosie wielkiego organizatora.
- Mam mu ją zagipsować? - jestem równie wredny jak dzwonek telefonu.
- Za pół godziny podstawienie pod szkołą na Kochanowskiego, byłeś z nimi w zeszłym roku w Pradze. Autokar już po ciebie jedzie, program wysyłam na maila. Nie mam wyjścia, sorry – rozmowę kończy sygnał przerwanego połączenia.
- Może jeszcze ktoś nawalił? - rozgrzeszam rozmówcę z jego pośpiechu. Kalkulując po cichu stawkę, jaką za ten wyjazd zaśpiewam, sprawdzam nosem stan zużycia leżącej przy łóżku bielizny. Weryfikacja wypada pomyślnie, więc ubieram się bez zbędnego grzebania w szafkach. Zamiast prysznica wylewam na siebie z litr pachnidła, płuczę zęby jakimś zielonym paskudztwem, wieszam identyfikator na szyję i po dziesięciu minutach gramolę się do autokaru, przeklinając głośno Zenka i mój brak asertywności.
- Hehe – kierowca Marek wita mnie plastikowym kubeczkiem pełnym parującej smolistej esencji.
- Jedziemy ze "stonką"? – upewnia się podjeżdżając pod szkołę. W przeciwieństwie do mnie, większość kierowców i pilotów nie lubi wyjazdów z dzieciakami. Podobno brud, smród i hałas. Nie podejmuję zaczepki, kiwam tylko głową i siorbię gorącą kawę. Osobiście uwielbiam jeździć na wycieczki szkolne, czyli jak to mówią w branży ze "stonką" lub bachorami. Bałaganią i marudzą tak samo jak dorosłe grupy, ale wyjazd z dziećmi jest jak reset dla mojej zabałaganionej głowy. Przestawiam tok rozumowania i jest bomba. Dzieciakom podoba się wszystko to, co nie przechodzi podczas wyjazdów z dorosłymi. Przykładowo, hotel ma overbooking i proponuje zakwaterowanie w pokojach wieloosobowych? Standardowi turyści od razu rozpalają ognisko i chcę cię upiec na wolnym ogniu, obdzierając wcześniej ze skóry. Dzieci odwrotnie, wiwatują i pytają czy nie dałoby rady spać np. dwudziestu chłopaków w jednym pokoju? Popsuł się autokar na objazdówce i stoicie na autostradzie? Wszystkie stare dziady od razu piszą reklamacje i żądają rekompensat. Dzieci w tym czasie robią "bekowe zdjęcia na fejsa" i ogołacają z coli lodówkę na stacji benzynowej. Radość z życia jest prostą czynnością. Też kiedyś tacy byliśmy....
Przed popadnięciem w filozoficzny nastrój ratują mnie otwierające się drzwi autokaru. Rozpoczyna się najtrudniejszy etap wyjazdu, czyli zapakowanie całej rozkrzyczanej bandy do naszego pojazdu. Powinno być miło i sympatycznie, a jest z reguły nerwowo, chociaż staram się jak mogę, aby gasić pożary w zarodku. Z matczyną cierpliwością pilnuję, aby reisefieber nie zamieniła się w krwawą jatkę. Pełnię tutaj rolę bufora, między kierowcami a turystami, niczym słupek falochronu ze stoickim spokojem znoszę uderzające we mnie z każdej strony fale nerwów i krzyków. Gdyby nie było pilotów wycieczek to każdy wyjazd kończyłby się na etapie podstawienia. Kierowcy mordowaliby pasażerów lub turyści zaciukaliby kierowców.
- Kopnąć to ja go mogę, ale w dupę – mruczy, niczym budzący się wulkan, Marek. Obserwuje, podrygując niespokojnie za kierownicą, rodzica, który w trosce o bezpieczeństwo swojej pociechy sprawdza stan techniczny autokaru kopiąc nogą po oponach. Każdy kierowca jest emocjonalnie związany autokarem i krzywda jaka dzieje się jego ukochanemu busikowi odbierana jest niczym atak na jego własną osobę.
- Autokar widzę "nówka", trzeźwość OK, papiery w porządku, nie za bardzo wiem, co mam tu sprawdzać – kontrolujący nas policjant drapie się po głowie odciągając uwagę kierowcy od domorosłego rodzica-diagnosty.
- Czy dzieci mają zapewniony podczas wycieczki posiłek? – zamartwia się korpulentna kobitka ściskająca rękę chłopca, który desperacko próbuje się wyślizgnąć z maminego uścisku. Chłopak, nie dość, że wygląda jak napompowany, bliski pęknięcia czerwony balon, to jeszcze obładowany jest plecakiem, z którego wystają dwie wielkie butelki fanty i zapas chipsów na najbliższy miesiąc. Mały grubasek wyrywa się i wierzga nogami, chcąc dołączyć do kolegów, którzy zajęli już miejsca z tyłu autobusu i rzucają się paluszkami.
- Planujemy dwudaniowy obiad w środku dnia – uspokajam mamę. 
- Dobrze, że zdążyłem przeczytać program - chwalę się w myślach i patrzę nerwowo w kierunku Marka, czy dostrzegł fruwające po autokarze chrupki.. Za rozdeptane na podłodze pojazdu jedzenie kodeks kierowcy przewiduje, dla złapanego na gorącym uczynku delikwenta, karę śmierci. Z reguły udaje się wynegocjować zamianę wyroku na sprzątanie autokaru, ale ile się trzeba przy tym nagadać to wiedzą tylko piloci wycieczek.
- Czy mój Pawełek jednak się naje? - matka grubaska nie daje za wygraną.
- Będzie jeszcze przerwa w McDonaldzie, gdzie będą mogli dojeść – pucułowaty chłopiec aż kwiczy z radości, a pięć litrów fanty podskakuje mu wesoło na plecach.
- Och, to super, bo nie wiem czy wystarczy mu wałówki z domu – mama żarłoka wyraźnie się rozluźnia.
- Paweł, zjesz coś później w Macu? – zagaduję małego, który wręcz ugina się pod ciężarem plecaka z żarciem, ale ochoczo kiwa obstrzyżoną na krótko głową, a na czerwonej twarzy pojawia się wielki uśmiech.
- A wiesz dokąd jedziemy? – zadaję pytanie proforma.
- Yyyyyy.... - dzieciak przerażony spogląda na matkę, która z kolei ze zmieszaniem patrzy na mnie..
- Yyyyyy... na wycieczkę szkolną – kobita próbuje ratować sytuację.
- Dokładnie! Do Berlina – uśmiecham się złośliwie wykonując ręką zapraszający gest i mały głodomór, sapiąc głośno zaczyna wspinać się ociężale po schodkach autobusu.

środa, 19 listopada 2014

Wakacje dla eksa

Pogięta szarawa kartka z grafikiem, przyklejona do porysowanego biurka, pokazywała, że kolejny czarter będę dzielił z Kisią. A właściwie to jej pasażerowie z naszymi, bo żadne z nas do Egiptu dzisiaj się nie wybierało. Przynajmniej nie tym lotem, którego listę uczestników miałem właśnie przed sobą. Gruntowne przestudiowanie stu sześćdziesięciu nazwisk doprowadziło mnie do wniosku, że żadnych VIP-ów nie mieliśmy. Przynajmniej według mnie, co znaczyło że z całą pewnością nie lecieli ani Michael Jordan, ani Obama, ani Putin. Co do pozostałych, to lepiej żeby spojrzała na listę Kisia, ale ona oczywiście się spóźniała.
- Może piecze ekstra partię ciasteczek? – oblizałem się łakomie i zacząłem nastawiać kawę. Wizualizowałem zielone plastikowe pudełko, w którym przynosiła słynne wypieki. W mojej wyobraźni byliśmy sam na sam. Znaczy pełne ciasteczek pudełeczko i ja, bo Kisia miała mnóstwo walorów, ale uroda akurat była kwestią dyskusyjną.
- Dzień dobry, dzień dobry – żywy głosik sprowadził mnie na ziemię. Pogoda ducha jaka biła od tej drobnej osóbki była wysoce zaraźliwa. Jak dobrze, że są tacy pozytywni ludzie.
- Cześć!Kawa czeka! - odpowiedziałem promiennym uśmiechem. Pudełeczko wystawało z torebki.
I głowę bym dał, że się do mnie szeroko uśmiechało.
Koleżanka siorbnęła gorącej kawy i stwierdziła:
- Ciasteczka do kawusi jak znalazł!
- A!Skuszę się na jedno – udało mi się zachować kamienną twarz i ukryć drżenie rąk, podczas gdy mój żołądek wygrywał "We are the champions...". Fortel się udał.
- Dobry! - nieprzyjemny głos przerwał mi w momencie, gdy zamierzałem sięgnąć po lotniskowy przysmak. Wzrokiem ciężkim jak walizka Norwega wracającego z zakupów w Gdańsku, próbowałem namierzyć źródło dźwięku. Z boku naszego biurka stał ponury obleśny karakan w białej koszulce na ramiączkach i czerwonych szortach. Z wakacyjnym outfitem perfekcyjnie komponowały się japonki na włochatych stopach, wystający spod koszulki piwny brzuch i złoty łańcuch na grubym karku. Gość miał z półtora metra wzrostu, ale widać było, że zainwestował w karnet na siłownię i jakiś lewy steryd.. Poszło mu w bary, bo był szerszy niż wyższy, a całości dopełniała mała łysa głowa, tatuaż na prawym bicepsie i tępy wyraz twarzy.
- Słucham – nawet nie siliłem się na uprzejmość.
- Kciałem zmienić te... no... eee... nazwisko – wydukał biało-czerwony troglodyta.
- Zapraszam do urzędu stanu cywilnego – na lotnisku nie ma litości.
- Hehe, ale osobę też kciałem zamienić... - przebrany za turystę goryl miał wakacyjny luz.
- Czyli będzie pan podróżował z inną osobą niż jest w tym momencie wpisana do rezerwacji? - chłodno i oficjalnie, bo wciąż nie mogłem się przekonać do patafiana.
- No!Lachę mam nową – zaczęły się zwierzenia.
- Gratuluję. Poproszę zgłoszenie rezerwacji i paszport Pana nowej lachy – jechałem już na granicy chamstwa, ale opasłemu neandertalczykowi w ogóle to nie przeszkadzało. Kisia umoczyła usta w kawie i z nieukrywanym niesmakiem wpatrywała się w rude kędziory, wystające spod pachy mojego rozmówcy. Upewniłem się, że ciasteczka spokojnie czekają na mnie w pudełku, a w zasięgu wzroku nie ma żadnego z żarłocznych koordynatorów lotów. Teren był czysty, więc już z większym spokojem skasowałem karakana dwieście złotych i rozpocząłem proces zamiany uczestnika w jego rezerwacji.
- Co ty kur..wa robisz?! - ten wrzask nie był skierowany do mnie, ale podskoczyłem ze strachu.
Przenikliwy głos należał do filigranowej brunetki, która krzycząc histerycznie okładała troglodytę przezroczystą reklamówką wypełnioną srebrnymi pakunkami.
- To moje wakacje! - furia pierwszego ataku osłabła i dziewczyna zwróciła się moim kierunku. Była cała zapuchnięta od płaczu i ewidentnie potrzebowała urlopu. Westchnąłem ciężko czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
- Ten ch..uj poznał wczoraj w klubie tą dziunię i zabiera ją na urlop zamiast mnie – wszystkie akty dramatu powoli układały się w logiczną całość. Kilka metrów od nas stała rzeczona dziunia. Według paszportu, który wręczył mi neandertalczyk, wybranka jego serca miała osiemnaście lat. Obcisła miniówa i blond włoski - żuła gumę i gadała przez telefon.
- Ale beka!Mówię ci! - wyglądała na słodką idiotkę, ale z tego co mówiła do słuchawki, wynikało że zachowuje dość trzeźwą ocenę sytuacji.
Spojrzałem na zgłoszenie rezerwacji i przypięte do niego potwierdzenie wpłaty.
- Czemu nie mogło trafić na Kisię? - pomyślałem i rzuciłem na nią ukradkowym spojrzeniem. Siedziała z rozdziawioną buzią obserwując rozgrywającą się na naszych oczach rodzinną tragedię. Jej wrodzony optymizm i radość życia gdzieś się ulotniły, a przecież w powietrzu wciąż wisiało niewypowiedziane przez nikogo pytanie. Świadomy, że właśnie rozpętuję wojnę, niczym początkujący aktor nabrałem w płuca powietrza, chcąc wypowiedzieć moją kwestię jednym tchem, rzucić się pod biurko i bezpiecznie przeczekać wybuch granatu, który miał za chwilę eksplodować.
- Więc..., eee – zacząłem od potknięcia.
- Na zgłoszeniu jest podpis Pana, potwierdzenie zapłaty jest również wystawione na Pańskie nazwisko, co oznacza, że jest Pan zgłaszającym i może dobierać osoby do rezerwacji według swojego widzimisię – prawie się udusiłem, ale poszło bez zająknięcia.
- Ale ja zapłaciłam za swoją część rezerwacji – w podkrążonych oczach brunetki malowało się autentyczne przerażenie.
- A czy posiada Pani potwierdzenie zapłaty? – wciąż tliła się w nas malutka nadzieja.
- No nie.... bo dałam mu pieniądze i on płacił w biurze – wyrok zapadł.
- Bardzo mi przykro – wyjątkowo nie udawałem.
- Kanapki nam chu..ju zrobiłam!! Udław się nimi!! – brunetka rzuciła w drapiącego się właśnie po brzuchu goryla reklamówką ze srebrnymi pakunkami, po czym złapała walizkę i z wysoko uniesioną głową pomaszerowała w kierunku wyjścia z terminalu.
Kisia zrezygnowanym gestem podsunęła pudełko z ciasteczkami w moją stronę.
Facet pozbierał z ziemi rozsypane kanapki, rozpakował jedną i z pełnymi ustami zwrócił się do wciąż rozmawiającej przez telefon dziuni.
- Skończ pier...dolić! Jedziemy na wakacje!

środa, 12 listopada 2014

SPA

Wiesz co to jest thalasso spa? - Zenek patrzy na mnie z wyższością dłubiąc długopisem w uchu. Kurdupel ma metr siedemdziesiąt w kapeluszu, a tak się napuszył od tej swojej mądrości, że prawie rysuje łysą głową sufit swojej kanciapy, zwanej szumnie biurem podróży.
- Spa, gdzie zamiast w chlorze moczysz dupę w morskiej wodzie -zakładam mądrali koszykarską "czapę".
- A ty skąd wiesz? - Zenuś zerka na mnie podejrzliwie i zaczyna ssać końcówkę długopisu. W czarno-białym świecie macho mordercy bywanie w tego typu przybytkach klasyfikuje faceta jednoznacznie.
- Moja kosmetyczka ma w czymś takim gabinet - dorzucam pełną szuflę do pieca i jakby tego było mało wykonuję dłonią kobiecy gest sprawdzania lakieru na paznokciach. Lekko skośne oczy właściciela biura robią się wielkie jak cebule, szczęka lekko opada odsłaniając nierówne zęby, a sam Zenek kurczy się z przerażenia.
- Byłem kiedyś z grupą, stąd wiem - lituję się i przerywam testowanie granic zenkowej homofobii.
- Uff - oddech ulgi aż porusza pożółkłymi firankami w oknach i rozsiewa po oblepionym kolorowymi plakatami biurze odór trawionego kebaba.
- No.... to thalasso będzie atrakcją drugiego dnia wyjazdu - Zenek szybko wstaje po nokaucie, odkłada wylizany długopis i dziarsko kontynuuje odprawę. Otoczeni czosnkowymi oparami pogrążamy się w fachowej dyskusji. Grupa była wymagająca, więc dobrze było omówić każdy szczegół przed wyjazdem. Z doświadczenia wiedziałem, że muszę z wszystkimi pytaniami zdążyć przed sosem czosnkowym, który powoli zmierzał ku zenkowej wątrobie. Gotowy do natychmiastowej ewakuacji, zadawałem dużo pytań, wiedząc, że za chwilę w biurze pojawi się substancja, przy której zapach trawionego kebaba będzie niczym francuskie perfumy i nikt nie będzie w stanie przebywać z Zenkiem w jednym pomieszczeniu.
- On jest dość specyficzny - ostrzegała kiedyś znajoma pilotka – ale wyjazdy organizuje super.
Spa było więcej niż zajebiste. Ujęta w karby granitowych basenów morska woda zapraszała do relaksu. Zapraszał również włoski właściciel, który szerokim uśmiechem powitał naszą grupę w wejściu.
W miarę jak wytaczaliśmy się z autokaru, jego uśmiech zaczął lekko blaknąć, a zamienił się w grymas strachu, gdy pięciu gości wyjęło fujary i zaczęło lać do kamiennej donicy z bambusem. Toaletę w autobusie zarzygał nam pan dyrektor Sławek, który leżał teraz w przejściu i postękiwał, gdy wychodzący kopali go po przyjacielsku w wielkie dupsko.
- Don't worry - próbowałem pocieszać załamanego Włocha, ale chyba nie usłyszał, bo zagłuszał mnie charkot, jaki wydawała z siebie blond piękność, która przyssała się do drugiej doniczki. Zapamiętałem ją jak wchodziła do autokaru z wielkim campari w ręku. Teraz, głośno charcząc, zapełniała donicę czerwoną cieczą, która wartką strugą tryskała jej z gardła. Pijane w sztok koleżanki robiły jej zdjęcia, zanosząc się przy tym szaleńczym śmiechem.
Reszta grupy błyskawicznie wyrywała recepcjonistom szlafroki oraz klapki i rzuciła się w kierunku basenów. Przypominaliśmy wycieczkę ze szpitala psychiatrycznego - ubrani w białe szlafroki ludzie zataczają się po korytarzu i drą japy w niebogłosy. Nasza szalona, rzucająca kur..wami procesja dotarła do krawędzi basenu wypełnionego wodą przypominającą spienione mleko.
- Ciekawe ile osób mi się utopi? - pozwoliłem sobie na chwilę refleksji i sprawdziłem czy mam pod ręką numer polisy. W tym samym momencie zobaczyłem czterdzieści osób w szlafrokach, które w ekwilibrystycznych pozach leci w kierunku spienionej tafli. Obserwujący nas właściciel złapał się za głowę.Wszyscy skaczący wpadali w bulgoczącą wodę po uszy, oprócz jednej laski, która wyglądała jakby usiadła na wodzie. Po wykonaniu w powietrzu efektownego rozkroku wpadła do basenu i zatrzymała się na powierzchni niczym Jezus. Cudu jednak nie uświadczyliśmy. Jej twarz była samym bólem, a woda wokół pociemniała od krwi. Dziewczyna usiadła kroczem na murku, ukrytym dziesięć centymetrów pod powierzchnią wody. Po chwili zemdlała i nieprzytomna osunęła się do wody.
- Chciałeś, to masz - pokręciłem głową strofując sam siebie i razem z ratownikiem zaczęliśmy wyciągać dziewczynę z basenu. Wokół trwała damsko - męska wojna na ręczniki. Popychany przez pijanych walczących, którzy wydawali bojowe okrzyki w stylu "zajeb jej!", czułem się jak sanitariusz na polu bitwy. Położyliśmy kobietę na posadzce z ręcznikiem w kroku. Laska krwawiła i jęczała z bólu, którego nie był w stanie zneutralizować nawet alkohol krążący w jej ciele. 
- Dobrze, że to nie był żaden facet - wypadek obudził we mnie szowinistę. Ratownik zdawał się myśleć podobnie, bo nerwowo macał się po przyrodzeniu.
Obsługa uruchomiła włoski model postępowania w sytuacjach nagłych, a ja z niepokojem zastanawiałem się czy kobieta zdąży się wykrwawić. Ratownik wezwał recepcjonistę, ten zadzwonił po właściciela. Każdy z nich poświęcił pięć minut na oglądanie zakrwawionego ręcznika i mimowolne manualne sprawdzanie czy ich własne jajka są na swoim miejscu. Wezwali pogotowie, które przyjechało po piętnastu minutach. Sanitariusze zaczęli akcję od kontemplowania całkowicie już czerwonego ręczniczka. Następnie stwierdzili, że do wyjścia jest ponad dwieście metrów, a przepisy zabraniają im nosić chorych tak daleko na noszach. Właściciel wpadł na pomysł, że karetka może wjechać prawie pod sam basen wjazdem przeciwpożarowym, tylko musi podjechać z drugiej strony miasteczka. Dało nam to czas na znalezienie klucza, ale przynajmniej stało się jasne, że jeżeli dziewczyna do tej pory nie umarła, to raczej będzie z nią dobrze. Sanitariusze zapakowali w końcu poszkodowaną do ambulansu, a ja zadzwoniłem do ubezpieczalni. Na basenowym pobojowisku zapadła błoga cisza. Wojownicy przenieśli się do strefy saun, skąd dobiegały dzikie wrzaski. Wokół walały się klapki, ręczniki i szlafroki oraz kilka bezwładnych ciał.
- Relax! - wskazałem ręką na tych chrapiących na leżakach, którzy nie dali już rady kontynuować zabawy Właściciel machnął ręką i pociągnął mnie w kierunku wyjścia, gdzie nasz włoski kierowca kończył właśnie sprzątać autokar. Szybkie liczenie zebranych pustych butelek pokazało spożycie rzędu 0,7 litra na łebka. Zważywszy na fakt, że dojazd do spa zajął nam półtorej godziny, był to niezły wynik.
- Foto, foto - kierowca wręczył mi komórkę pokazując ręką, że chce zdjęcie na tle góry pustych flaszek i wielkiej dupy wciąż słodko śpiącego pana dyrektora Sławka.

czwartek, 6 listopada 2014

Statek miłości

Nazywają je "statkami miłości". Pewnie nazwa "maszynka do robienia kasy" nie sprawdziłaby się z marketingowego punktu widzenia, ale byłaby najbliższa prawdzie. Trzeba jednak oddać, że sam pomysł jest genialny. Nie wiem kto i kiedy wymyślił tzw. cruise ships, czyli po naszemu wycieczkowce, ale nieziemski łeb na karku ów człowiek musiał posiadać. Idea biznesu jest banalnie prosta. Wabisz ludzi niską ceną i atrakcyjną trasą rejsu, a jak uzbierasz pięć tysięcy naiwniaków, to zamykasz ich w stalowej puszce i wysyłasz na pełne morze. Odcinasz od świata, internetu, telefonów i doisz przez tydzień z kasy, a na koniec wypuszczasz na ląd gołych jak świętych tureckich. Sztuką jest przeprowadzić dojenie na tyle umiejętnie, by lektura, przedstawianej na koniec rejsu długaśnej listy wydatków, skłoniła przerażonego pasażera do konkluzji, iż było warto spłukać się do suchej nitki. Armatorzy pracują więc w pocie czoła, gdyż w idealnym świecie statków miłości nie ma miejsca na niedoróby, które mogłyby powstrzymać wartki strumień pieniędzy płynący z kieszeni pasażerów. Każdy detal tego przedsięwzięcia musi być wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju, począwszy od odwiedzanych portów przez dobór alkoholi do szerokiego uśmiechu obsługi.
Kolos o poetyckiej nazwie, zacumowany u nabrzeża starego miasta w Genui, robi niesamowite wrażenie, gdy na koniec zwiedzania miasta pijemy z grupą kawę w porcie. Nawet Pani Krysia z podziwu cmoka wyszminkowanymi ustami. Do tej pory narzekała, że gorąco, że wyświetlane po drodze filmy nudne, że fotele w autokarze niewygodne. Widok białego olbrzyma na tle genueńskich wzgórz usianych kolorowymi domami odebrał jej jednak mowę
- Piękny kur..wa, piękny – nasze myśli ubiera w słowa Pan Kazik, który mimo faktu, że nie minęło południe, delektuje się już czwartym piwkiem. Konsumpcja włoskiego Perroni odsłania duszę wrażliwca ukrytą pod wielkim piwnym brzuszyskiem.
Szturm na pokład naszej wyspy luksusu zaczynamy równo o trzynastej. Wzmocnieni włoskim espresso i pozbawieni ciężaru bagaży (obsługa w uniformach odebrała je od nas od razu przy wejściu), dołączamy do pięciotysięcznego tłumu atakujących. Tworzymy międzynarodową, barwną mieszkankę, która bezpardonowo walczy na łokcie, pchając się niemiłosiernie do wrót lepszego świata, które otwiera szeroko uśmiechnięty marynarz w liberii. Są wśród nas smutni Rosjanie w kozakach i płaszczach (u nich już zima), skoncentrowani Azjaci w adidaskach (mają napięty program, więc wygoda przede wszystkim), naburmuszeni Niemcy ubrani w trekkingowe ciuchy (taka wersja a'la lepszy dres) i wyelegantowani uśmiechnięci południowcy (okularki, żele i modne ciuchy – będzie się działo na pokładzie). Jako polska nacja jesteśmy w mniejszości, ale nadrabiamy bezczelnością i sprytem. Pan Kazik ciągnie grupę przejściem przeznaczonym tylko i wyłącznie dla okrętowych vipów.
- No problem, no problem – odpycha, wielką jak talerz łapą, interweniującego pracownika obsługi. Cztery piwa, oprócz wrażliwości na piękno tego świata obudziły w nim organizatora i poliglotę. Trzymając się spoconych pleców naszego specjalisty od ścinania kolejek, wpadamy do holu, gdzie odbywa się pierwsze strzyżenie frajerów. Dostajemy do ręki drinka, a zewsząd otaczają nas uśmiechnięte twarze tzw. konsultantów. Atmosferę spokojnego i eleganckiego rautu podkreśla jeszcze stylizowany na rzymskie forum hol i elegancko ubrani kelnerzy.
- Pakiet all inclusive? A może ultra pakiet za pół ceny lub dwadzieścia drinków w cenie czternastu? Komplet trzech wycieczek w cenie dwóch? - okazja goni okazję, a kasa leci...
Nasze zamówienie na dwadzieścia pakietów ultra all inclusive sprawia, iż uśmiech obsługującego nas Indonezyjczyka jest tak szeroki, że wręcz zawiązuje mu się w kokardkę na czubku głowy.
- Raz się żyje – podsumowuje nasze zakupy za kilka tysięcy euro Kazik i gestem wszechwładnego maharadży przywołuje kelnera z tacą drinków.
Na pokładzie wita nas olbrzymi kolorowy bufet, pełen śródziemnomorskich specjałów a obsługa wręcza każdemu gościowi talerz o powierzchni małego lotniska. Pan Kaziu natychmiast poluzowuje pasek u spodni, a jego brzuszysko zaczyna podrygiwać jakby rozgrzewając się przed walką.
- Tego jedzenia jest stanowczo za dużo – pani Krysia odzyskała mowę.
- To usiądźmy tylko na kawę z ciastkiem – za moim ciepłym uśmiechem kryje się jadowity wąż.
- Nie, nie... coś tu skubnę – nasza etatowa maruda rzuciła się do bufetu.
Po dwóch godzinach i trzech talerzach na głowę później, ku radości kucharzy i kelnerów, opuszczamy restaurację i udajemy się do naszych ekskluzywnych kabin na zasłużoną poobiednią drzemkę. Stąpając po miękkich korytarzowych dywanach, męska część grupy wychwala restauracyjne steki, a panie zastanawiają się czy przystojny barman, który patrzył na mnie z nienawiścią, gdy trzeci raz zamawiałem kolejkę dwudziestu piw, ma żonę.
Odprowadzam kolejnych uczestników do ich pokoi, a na koniec rzucam się na wygodne łóżko w mojej kabinie. Ponad doba na nogach... ależ jestem zmęczony! Przez otwarty balkon słyszę gwar włoskiego portowego miasta. Zamykam oczy i odpływam w krainę snów, z której brutalnie wyrywa mnie dzwonek telefonu.
- Przyszedł do nas Murzyn i coś chce od męża! – pani Krysia krzyczy spanikowanym głosem do słuchawki. W tle słychać męskie głosy.... i powtarzane przez stewarda zdanie: "Is everything allright, sir?"
- To osoba opiekująca się Państwa kabiną, pyta się czy wszystko w porządku – z trudem powstrzymuję się od śmiechu.
- Tak, tak, wręcz wspaniale – rozpromienia się się maruda i dodaje – tylko tego jedzenia na bufecie jest za dużo!






piątek, 31 października 2014

Piter is allright!

Historia z Piterem wydarzyła się tak dawno, że nie pocą mi się już dłonie, gdy o nim myślę. Czasami tylko jego lekko przygarbiona postać wraca do mnie w sennym koszmarze, a wtedy budzę się i rozmyślam w nocy, co by było gdyby.....
Z danych podanych do rezerwacji wynikało, że Piotr ma czterdzieści lat. Jechał sam na tygodniowe wakacje do Egiptu, bez ukochanej laski czy aktualnego kolegi. Nigdy nie pojawił się u nas w biurze ani nie zadzwonił. Wszystkie formalności dopełniła jego mama. Miła, elegancko ubrana, władcza kobieta o zmęczonej twarzy, która bez większego zastanawiania wybrała dla synusia hotel z all inclusive w centrum kurortu. Nikomu z biura nie zapaliła się kontrolna lampka w głowie. W jesiennym szale last minute bez większych komentarzy zaakceptowalismy kolejnego kryptogeja z matriarchalnej rodziny, który wyrywa się spod skrzydeł nadopiekuńczej mamusi i jedzie zabawić się w egipskiej dyskotece. Klient jakich wielu. Ważne, że zapłacił, a nie ściemnia z kasą jak niektórzy lastowicze.
Na lotnisku zobaczyłem jednak nie szczupłego wymuskanego czterdziestolatka z szaliczkiem, a mocno zbudowanego faceta w dresie, który odprowadzany przez rodziców, wodził wokół błędnym wzrokiem.
- Ale se dziabnął przed lotem – chyba miałem przepalony bezpiecznik, że nie mrugnęło mi żadne ostrzegawcze światełko. Pan Piotr do samolotu wsiadł jednak bez problemów, a my w biurze wymazaliśmy go z pamięci, zajęci biciem kolejnych rekordów sprzedażowych. Sezon był wyjątkowy dobry.
Telefon zadzwonił po tygodniu, w sobotę popołudniu, kiedy szykowaliśmy się do weekendowego lenistwa. Wyświetlający się na ekranie numer egipskiej komórki budził raczej zaciekawienie zamiast paniki.
- Salam! – zażartowałem do słuchawki.
- Ja ci kurw..a się pośmieję – rozpoznałem głos Patrycji, szefowej rezydentów. Pracowaliśmy razem w Turcji, jeszcze w czasach, gdy polscy turyści wypychali swoje walizki jajami na twardo i kabanosami, a rezerwacje zakładano faksem. Jej pijacką chrypkę rozpoznałbym zawsze i wszędzie.
- Oddzwoń do mnie ze skypa na ten numer – zażądała bez ogródek. W mojej głowie zaczęły mrugać ostrzegawcze diody. Rezydenci nie dzwonią do biur podróży, nigdy i nigdzie... Do światełek dołączyła syrena alarmowa. Gdzieś z tyłu głowy pojawił się cień mężczyzny o nieprzytomnych oczach.
- Ten Piotr, co jutro miał wracać, to od was, tak? - Pati odebrała moje połączenie po pierwszym sygnale.
- Jeżeli masz na myśli Pana Piotra.. eeee – sprawdzałem szybko w systemie – to tak.
- To mam dla ciebie info, że gość jest popierdolo..ny – rezydentka wrzeszczała do słuchawki.
- Nie on pierwszy, ani nie ostatni. Co nawywijał? - włączyłem zestaw głośnomówiący, tak aby dziewczyny z biura też miały odrobinę radości. W końcu nie ma jak posłuchać o cudzych kłopotach siedząc bezpiecznie za biurkiem kilka tysięcy kilometrów dalej od epicentrum wydarzeń.
- Nie ostatni?! - w głosie Patrycji zabrzmiało autentyczne przerażenie
- Ten gość od dwóch dni siedzi przed uliczną herbaciarnią i się tylko kiwa. Dodatkowo spalił paszport. Nie ma z nim żadnego kontaktu. Jest wielki jak słoń i gdy próbowałyśmy zaprowadzić go do hotelu to jak pierdol..nął Anię w twarz, to wylądowała w szpitalu. On ma w bagażu papiery potwierdzające, że leczy się od wielu lat!!!! Dostał ataku! Odjebało mu! Rozumiesz?! - Patrycja w krótkich żołnierskich słowach nakreśliła sytuację oraz postawiła diagnozę stanu zdrowia psychicznego klienta. Rozejrzałem się po biurze. Zestaw głośnomówiący był nowym zakupem i działał rewelacyjnie, ale miny dziewczyn pokazywały, że jakoś nie są zachwycone tym faktem.
- Wezwijcie do niego lekarza, przecież ma ubezpieczenie – poradziłem roztrzęsionej rezydentce i z premedytacją dałem głośność na maxa.
- Jeba..ny idioto za biurkiem! - krzyk Patrycji musieli słyszeć ze dwa lokale obok - żadne ubezpieczenie na świecie nie pokrywa leczenia chorób psychicznych! Z resztą tutaj leczą wariatów elektrowstrząsami – dodała zrezygnowanym głosem, a ja pośpiesznie wyłączyłem nowy nabytek.
- Jutro wieczorem jest samolot do Polski. Wy go pilnujcie, żeby nie spierdo..lił, a my skontaktujemy się z kim trzeba. Dam Ci za godzinę znać na czym stoimy – zemstę za "idiotę za biurkiem" odłożyłem na później.
- Super! Podam ci jeszcze numer komórki, do tego Egipcjanina, u którego ten wariat siedzi. Może jak usłyszy głos kogoś z rodziny to się ocknie? – Patrycja błyskawicznie zwaliła na nas całą robotę.
Plan wydawał się banalnie prosty do zrealizowania. Lot do Polski był późnym wieczorem kolejnego dnia, co dawało nam trzydzieści parę godzin. Konsul wystawia choremu paszport tymczasowy w trybie natychmiastowym, porannym lotem poleci jeden z członków rodziny, poda choremu lekarstwa i wróci wieczorem z wariatem do domu.
- Powinienem pracować w sztabie antykryzysowym – pochwaliłem się w myślach.
Zaczęliśmy od załatwienia miejsca w wydawałoby się pełnym samolocie. Odrywani od piwa, karkówek i innych sobotnich aktywności pracownicy operacyjni touroperatorów przeklinając nas głośno, szukali jednego brakującego siedzenia, na którym wracać miał opiekun Piotra. Niestety pojawiły się pewne trudności, których nie przewidziałem.
Ściągnięta do biura matka nie miała paszportu, ojciec też nie... Nikt w rodzinie nie posiadał stosownego dokumentu. Tylko psychicznemu wyrobili..... Patrycja zadeklarowała się, że załatwi kogoś kto wprowadzi naszego pasażera na pokład samolotu. Wciąż mając nadzieję, na cudowne ozdrowienie zadzwoniliśmy do właściciela herbaciarni...
- Salam! - odebrał poważny męski głos. Nie brzmiało to jak żart.
- Hi, I want to talk to Piter – nie wiem czy chciałem, ale nie miałem wyjścia.
- Piter is my friend – zapewnił mężczyzna z mocnym arabskim akcentem, w tle słychać było kawiarniany gwar rozmów.
- Ok, I want to talk to him – wyglądało, że rozmówca posługuje się angielskim
- Piter is allright! - diagnoza stawiana przez Egipcjanina tchnęła we mnie nadzieję.
- I want to talk to him – powtarzałem jak mantrę, zaczynając się zastanawiać czy ten egipski gaduła mnie rozumie.
- Moment, my friend– od razu zostaliśmy przyjaciółmi – I give him my phone! Talk to him now!
- Dzień dobry Panie Piotrze – poważniej i spokojniej się nie dało. Odpowiedział mi sygnał rozłączonej rozmowy. Cud nie nastąpił, a stojąca za moimi plecami matka zalała się łzami.
Była ósma wieczorem. Zostało nam dokładnie dwadzieścia cztery godziny i rozmowa z konsulem.... Numer alarmowy odebrał chłopak, który o sprawach paszportowych nie miał pojęcia. Nie bawiąc się w uprzejmości kazał zadzwonić ponownie za pół godziny, bo musiał ustalić, czy "Pan Konsul zgodzi się odebrać telefon". Jaśnie Pan Konsul wyraził zgodę... Wybrałem na klawiaturze kolejny egipski numer i usłyszałem pod drugiej stronie opryskliwy głos polskiego przedstawiciela. Naświetliłem sytuację i w odpowiedzi usłyszałem:
- Proszę Pana, pracujemy od poniedziałku do piątku w godzinach od 9 do 13. Zapraszam państwa klienta do nas, do Kairu, to raptem sześćset kilometrów. Zdjęcie paszportowe, wypełniony wniosek oraz uiszczona opłata, a w ciągu dwóch dni wystawimy paszport tymczasowy – ten biurokrata upajał się tą odrobiną władzy, którą ktoś mu pewnie po znajomości załatwił.
- Czy Pan rozumie, że mamy na ulicy w Hurghadzie chorego psychicznie obywatela Polski, który przy Pana pomocy jutro może znaleźć się w domu? Loty bezpośrednie są raz na tydzień. Jeżeli nie załatwimy tego dzisiaj, to będziemy ryzykowali jego zdrowiem przez kolejny tydzień – starałem się być opanowany i nie podnosić głosu.
- Procedura jest jasna, obowiązuje wszystkich i nie ma od niej odstępstw – niemal widziałem ten sadystyczny uśmiech zadowolenia jaki musiał malować się na twarzy tego chu..ja.
- To ja Pana uprzejmie informuje, iż rozmowa została nagrana w obecności dwóch świadków, a nagranie wraz z Pana nazwiskiem i numerem telefonu wysyłam w tym momencie do TVN24. Dziękuję bardzo za rozmowę – to był blef, obliczony na małe jaja tego urzędasa.
- Momencik, po co te nerwy? Czy mamy możliwość wysłania zdjęcia tego Pana mmsem? - konsul okazał się miękkim dydkiem.
Podałem Patrycji bezpośredni numer do konsula i nasze ustalenia. Zostało nam tylko pozwolić jej działać i czekać do odlotu samolotu.
- Wielkie dzięki – musiała być wyjątkowo wdzięczna skoro odżałowała jeszcze na smsa.
- Polecam się na przyszłość. Idiota zza biurka – odpisałem. Jestem dość pamiętliwy, a po za tym miałem tani pakiet roamingowych smsów.


poniedziałek, 27 października 2014

Praca życia

Pilot wycieczek to człowiek, który nic nie robi, jeździ po egzotycznych miejscach, opala się i jeszcze mu za to płacą. Tak myśli wielu cymbałów, którzy siedzą za biurkiem i swoje pasje krajoznawcze realizują na kanapie w salonie, podróżując prawym kciukiem po klawiaturze telewizyjnego pilota.
Na szczęście znam osoby, którzy zdają sobie sprawę, że rzeczywistość jest zdecydowanie inna.
- Każdy pilot to jeba...ny kurwiarz i złodziej – Zenek jest dość radykalny w swoich poglądach, niemniej pewnie wie co mówi. Zanim otworzył własne biuro podróży, to tułał się piętnaście lat po świecie, pilotując grupy wszelkiej maści, więc doświadczenie ma spore. Nie macie pojęcia, jaką muszę się wykazywać inwencją, aby ukryć przed nim w fakturach, te przycinane na boku euro....
Kiedy zadzwonił i bez zwyczajowych obelg stwierdził:
- Ty w sumie jesteś dość dobry i mógłbyś poprowadzić dla mnie taki jeden wyjazd.
Powinenem z miejsca domyślić się, że kontynuując rozmowę wchodzę na dość podmokły teren.
Dopiero, kiedy z wręcz westchnieniem ulgi, zaakceptował moją zaporową stawkę, to zrozumiałem, że właśnie wpadłem w bagno po uszy. Moje chciwość kiedyś mnie zgubi. Znając Zenka, pięćset złotych za dzień śmierdziało pieszym zwiedzaniem Bagdadu nocą.
Dzień później, już w biurze, rzucił mi na biurko bilety lotnicze, polisę ubezpieczeniową, rezerwację hotelu i pokaźny plik banknotów.
- Dwudziestu facetów, branża budowlana, mają się dobrze bawić – nakreślił ramowy obraz idealnego wyjazdu, którego wizję roztoczył zapewne na spotkaniu jakimś grubym prezesem w zaciszu jego wielkiego gabinetu.
- Jakiś plan tego jest? - zapytałem retorycznie, oczekując standardowej rozpiski zwiedzania Barcelony, zakończonego kolacją w ekskluzywnym lokalu... w końcu to budowlanka i kupa pieniędzy na blacie biurka wskazywała, że kasa na zabawę zawsze się znajdzie.
- Tego się nie da zaplanować – odpowiedział Zenuś. Dodając:
- Macie wrócić w komplecie i będzie to uznane za sukces.
Westchnąłem.... Pilotów wycieczek można podzielić na trzy kategorie.
Największą grupę stanowią ci od wycieczek objazdowych. Ich zadaniem jest kolorować nasz szary, bezbarwny świat i zarażać swoją pasją i energią ludzi, dla których często brak np. we Włoszech parówek na śniadanie, jest dramatem rzutującym na cały wyjazd. Piloci "objazdówek" zrywają was o piątej rano, każą tłuc się autokarem tysiące kilometrów, a na koniec stają przed jakimiś ruinami i mają dosłownie chwilę, aby barwnymi słowami przekonać tych zaspanych i zmęczonych turystów, że było warto się tak katować. Pasja i "bajera" – bez tego nie da rady.
Na drugim biegunie znajdują się rezydenci. Skoszarowani w strefach turystycznych opiekują się biedakami, którzy nie widzą różnicy między "all inclusive" a "all excuse me". Dobrego rezydenta cechuje niesamowita odporność psychiczna. Możesz napluć mu w twarz, a on z uśmiechem na ustach poinformuje cię, że w przypadku deszczu, w sklepie obok, na umówione hasło dostaniecie 20% rabatu na parasole. W końcu rezydent żyje z prowizji od sprzedanych wycieczek fakultatywnych i wszystkiego, co tylko uda się mu się wam opchnąć. Patrzy na turystę przez pryzmat grubości jego portfela, a gdy pyta o zdrowie, to ma na myśli rękę, która ten portfel z kieszeni wyjmuje. Dla dziesięciu euro zarobku wyśle cię do Syrii i będzie wmawiał, że łuna nad oblężonym Aleppo to niespotykane w tym regionie zjawisko zorzy polarnej, za którego oglądanie zmuszony jest pobrać dodatkową opłatę wysokości pięciu euro (zniżka 50% dla dzieci do 11 roku życia).
Trzecia kategoria to piloci wyjazdów typu incentive, czyli ci, którzy realizują się zawodowo pełniąc rolę niani dla pijaków. Powinni mieć gadane, ale nie jest to warunek konieczny. Odporność psychiczna też wskazana, ale w granicach rozsądku. Najważniejsze jest umiejętne połączenie przymiotów clowna i chirurga, czyli uśmiechu i STALOWYCH NERWÓW.
Umówiłem was jutro na lotnisku na godzinę szesnastą – wyrwał mnie z zamyślenia chropowaty głos Zenka .
- Szef grupy ma na imię Marek. Spoko gość tylko lubi sobie golnąć – dawkował ostrożnie informacje.
- Czyli jak wszyscy – próbowałem ująć tajemniczą postać szefa w stereotypowe ramy.
- No nie do końca..... Dużo bardziej niż wszyscy – Zenek nie ułatwiał sprawy.
I rzeczywiście..... Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze uścisnąć sobie dłoni na lotnisku, jak każdy z uczestników wyjazdu walnął już po dwie sety i zapił piwkiem. Wyglądali jak klony - faceci po czterdziestce, każdy z większym lub mniejszym brzuchem, mocno zbudowani o dużych spracowanych dłoniach. Jeszcze wisieli na telefonach wydając ostatnie dyspozycje, wciąż ubrani w sweterki i marynarki, ale czuć było już w powietrzu atmosferę trzydniowego resetu.
- Impreza firmowa z Gaudim w tle, Panie Marku? - zagaiłem szefa grupy.
- Nie, gdzie tam! To sponsoruje Beton Export. A w ogóle to Maras jestem – niski mężczyzna o szerokich barach oderwał się od kieliszka.
- Tam w tej Barcelonie, jest podobno taki fajny klub, gdzie tańczą same czarne dziewczyny – Maras miał jasno sprecyzowane oczekiwania wobec wyjazdu.
Skinąłem głową. Dopasowanie programu do profilu grupy jest podstawą udanej wycieczki i temu właśnie służyła ta rozmowa.
Po godzinie lotniskowy bar wywiesił białą flagę – wódka się skończyła. Barmana przed linczem uratowała linia lotnicza rozpoczynając boarding. Poprowadziłem wesoły korowód do bramki, modląc się w duchu, by nikt nie zgubił karty pokładowej lub dowodu. Zabawa, już bez marynarek i sweterków, nabrała wigoru dopiero na pokładzie. Dwudziestu chłopa stojących w przejściu, ryczących "Polska białoczerwoni" i robiących islandzką "cieszynkę" doprowadziło stewardesy do furii. Wynegocjowałem, że zamiast lądować awaryjnie i nas wysadzać, podbijemy dziewczynom statystyki sprzedażowe. Do kupna dwudziestu butelek mocnego alkoholu nie musiałem chłopaków specjalnie namawiać. W zasnutych pijacką mgłą oczach szefa grupy zobaczyłem coś na kształt podziwu.
Przy odbiorze bagażu, o dziwo, tylko dwóch gości wpadło na pomysł położenia się na taśmie i wjechania do bagażowni. Wyciągnięcie ich z łap katalońskich wopistów zajęło mi raptem pół godzinki. Nasz wesoły autobusik ruszył w kierunku hotelu, a Maras zaczął odkręcać kolejne flaszki. Zatrzymaliśmy się na moment w centrum Barcelony, na Placu Katalońskim, tak aby jeden facet mógł opróżnić pęcherz. Dostał ksywę Mocznik. Kiedy wysiadaliśmy kierowca wyglądał na szczęśliwego.
Hotel zdobyliśmy śmiałym abordażem, przechodząc przez recepcję niczym karaibscy piraci. Po naszym przejściu zginęły dwie palmy doniczkowe i jeden śmietnik, a zostało z dziesięć pustych butelek i wielki paw przy windzie, którego autorem był właściciel słabego pęcherza.
- Kwiatki zniosę jak się trochę uspokoją, a to dla serwisu sprzątającego – uspokoiłem recepcjonistę i uszczupliłem budżet wyjazdu o 50 euro.
- Jesteś bardzo opanowany jak na taką pracę – chłopakowi w recepcji wciąż drżały ręce.
- Inaczej się nie da.... Ustaw nam proszę budzenie na dziewiątą rano – poczułem, że jestem bardzo zmęczony. Wziąłem walizkę i poczłapałem do pokoju. Na korytarzu panowała już cisza. Piraci zmęczeni walką posnęli. Pozbierałem z korytarza butelki, dwa plecaczki i jeden portfel. Przy schodach natknąłem się na Mocznika. Spał na korytarzowej wykładzinie przytulając mocno zabraną z recepcji palmę. Zrezygnowałem z prób szamotania się z upitym do nieprzytomności, ważącym na oko ze 120 kilo facetem. Wziąłem z szafy dodatkową poduszkę i podłożyłem mu pod głowę, a całego przykryłem kocem. Do palmy przyczepiłem kartkę : "Klucz do pokoju 703 znajdzie Pan w recepcji".
Do Zenka wysłałem smsem krótki raport z pierwszego dnia. Odpowiedź przyszła po minucie: "Na te 50 euro za sprzątanie pawia musisz mieć rachunek, inaczej nie odliczę".
Uśmiechnąłem się... Z korytarza dochodziło chrapanie wielbiciela palmy.
Jutrzejszy dzień zapowiadał się wesoło.

wtorek, 21 października 2014

Nazwisko zobowiązuje

Kisia, oprócz rewelacyjnych ciastek, wnosi na lotnisko powiew radości i optymizmu. Jej niczym niezmącony, dobry humor wydaje się z początku irytujący, ale można się przyzwyczaić. W końcu lepiej pracować z wesołkiem niż ponurakiem.
- Dobry wieczór! Co tam słychać? Chcesz ciasteczko? - zegar wskazywał 1:00 w nocy, ale Kisia zawsze ma naładowane baterie na full. Jej wesoły dziecięcy głosik przypomniał mi, że od piętnastu godzin żywiłem się głównie kawą. Otyłość mi nie grozi....
- Zaleję kawę - zaoferowałem z miejsca. Kisiowe przejście przez terminal na pewno zostało zauważone i trzeba było działać szybko, zanim zlecą się inne ciasteczkowe sępy.
- Przepraszam..eee czy można..ee? - bełkotliwy głos przerwał mi zabawę w baristę. Uderzył w nas odór przetrawionego alkoholu pomieszany ze smrodem przepoconych skarpet. Przy biurku stał pijany facet, który uśmiechając się debilnie, próbował zadać kolejne pytanie. Czerwona spocona twarz, sumiaste wąsy, koszula z ciemnymi półksiężycami potu pod pachami i czarne skarpety zestawione z sandałami. Brakowało mu tylko napisu na czole "Egipcie bój się! Oto nadchodzimy!"
- Lekko pijanego wpuszczą do samolotu? - Wąsaczowi udało się złożyć kolejne zdanie. Zanosiło się, że ciasteczkowa przerwa przejdzie mi  koło nosa.
- Tylko, jeżeli nie będzie pchał się za stery - gość wydawał się sympatyczny, więc na razie nie wytaczałem ciężkiej artylerii, a wyjątkowo chciałem nawet pomóc - a dokąd Pan leci?
- Ja nie lecę! - zabełkotał przestraszony - kolega leci!
- A gdzie jest kolega? - zaczynało się robić ciekawie.
- Tam - machnął ręką w nieokreślonym kierunku. 
Wychyliłem się zza biurka. Pod reklamą LOT-u, a podłodze, leżało bezwładne ciało "lekko pijanego".
- Kolega raczej nigdzie nie poleci, co najwyżej pojedzie na izbę - żarty się skończyły.
- Jak to kurwa nie poleci?! Pan nie zna Bogdana! - oburzył się Wąsacz i trącił nogą śpiącego.
Fakt, że się nie znaliśmy jakoś nie spędzał mi snu z powiek. Opój, zwany Bogdanem,  słodko spał na zimnej podłodze z łysiejącą głową na żółtej reklamówce z Netto. Ubrany w poplamione żółtą cieczą, kiedyś białe szorty i wymiętą koszulkę bez rękawków, która odsłaniała owłosiony brzuch starego piwosza, chrapał jak traktor. Przy bosych stopach z czarnymi podkówkami leżał jeden oczojebnie zielony klapek.
- Boso, ale w ostrogach - pomyślałem złośliwie.
- Mogę zobaczyć potwierdzenie rezerwacji tego pana? - wciąż łudziłem się, że podrzucę komuś zbuka.
Wąsaty towarzysz śpiącego wyciągnął pomiętą kartkę. Logo naszego biura nie pozostawiało wątpliwości.
- Kolega ma godzinę na doprowadzenie się do porządku, zanim zamkną mu odprawę - zmieniłem trochę front, przerażony wizją całej papierologi, którą będzie trzeba skompletować, jak nie wsadzę pijaka na pokład.
- To pomóż Pan, weźmiem go do kibla - w Wąsaczu obudził się stary harcerz. Nawet jakby zaczął mniej bełkotać. Jak ja nie lubię wypełniać papierów...... Westchnąłem i wspólnie dźwignęliśmy nasączonego alkoholem kloca. Spocona łapa Bogusia objęła mnie za kark i momentalnie poczułem gotowość do wypisania każdej ilości formularzy. Ten, kto dostanie miejsce obok tego skunksa, będzie pamiętał ten lot do końca życia.
Po krótkim, ale intensywnym rzyganiu i oblucjach w lotniskowej toalecie, Bogdan przyjął pozycję mniej więcej pionową. Wręczyłem  mu jego reklamówkę z paszportem i portfelem. Oprócz gaci, koszulki i jednego klapka, gość nie zabierał w podróż żadnej innej rzeczy. Inna kwestia, że nie było wiadome czy ten skrajny minimalizm jest do końca świadomy.
- Życzę udanych wakacji - jak zawsze z zawodowym uśmiechem.
Boguś mruknął coś co zabrzmiało jak spierdalaj i pociągając bosą nogą ruszył chwiejnie w kierunku checkinu, przy którym nie było już żadnych oczekujących. Akcje wszystkich egipskich destylarni skoczyły w górę.
- Pasażer Bogdan Kieliszek, powtarzam, pasażer Bogdan Kieliszek, podróżujący do Hurghady, proszony jest o natychmiastowe podejście do stanowiska checkin numer 4 - ogłosiła znudzonym głosem laska z info.
Spojrzałem na Wąsacza z niedowierzaniem.
- Gdybyś Pan wiedział ile on może wypić - bełkot zamienił się w pijacką chrypę.
- Może powinien trochę zbastować?
- Grzech zmarnować takie nazwisko! - obruszył się wąsaty kumpel Bogusia i dodał spokojniejszym tonem:
- W porządku facet pan jesteś.
Nie ma jak trochę czułości na koniec ciężkiego dnia.
- Dobranoc życzę - pożegnałem się i ruszyłem w kierunku mojego biurka.
Dwóch koordynatorów ściemniało Kisię i wyżerało ciastka. Boguś przechodził właśnie przez kontrolę bezpieczeństwa, a zegar pokazywał trzecią w nocy.
- Trzeba skołować te formularze na odmowę przelotu - pomyślałem.

niedziela, 19 października 2014

Randka z prezesem

Tablica odlotów na lotnisku jest jak barometr na rybackim kutrze. Dzisiaj  zapowiadała sztorm i burzę... taką z piorunami.
- Co to jest?! - pojawił się pierwszy grom, w postaci krzyczącej Grubej Rury, która pomarszczonym palcem, uzbrojonym w złoty sygnet, wskazywała na nieszczęsną tablicę. Tęsknym wzrokiem spojrzałem na czajnik. Kawy nie będzie, trzeba się brać do roboty.
- Dzień dobry, cóż się stało? - mój fałszywie miły uśmiech obrzydza mnie samego. Nazywają to profesjonalnym podejściem do Klienta lub bardziej kolokwialnie lizaniem dupy.
- Jak to co?! Pan tu pracuje i nie wie?! - do Grubej Rury dołączył skrzeczący, pomarszczony Stary Grzyb. Na oko małżonek sapiącego obok wieloryba ze złotym sygnetem. Elegancko ubrani, z dobrymi walizkami - klasyczna starsza para podróżująca na wyspy kanaryjskie.
- Rozumiem, że mają Państwo na myśli wyświetlającą się informację o opóźnieniu? - jad w moim głosie kontrastował z szerokim przyjaznym uśmiechem.
- A co innego?! Sześć godzin w plecy! Zapłaciłam za kolację w hotelu! I co teraz?- padło w sumie sensowne pytanie.
- Nie wygląda Pani na kogoś, komu grozi śmierć głodowa - wypaliłem.
Gruba Rura otworzyła aż ze zdumienia usta i patrząc na mnie z niedowierzaniem próbowała nabrać powietrza w swoją wielką klatkę piersiową. Trafiony, zatopiony... Trochę brutalnie, ale żarty się skończyły. Celna riposta sprawiła, iż kilku kolejnych  krzykaczy, którzy zbierali się wokół mojego stanowiska zawahało się na moment. Malutkie, otoczone stu sześćdziesięcioma pasażerami biurko, przypominało walczące Westerplatte. Jak w porę nie spacyfikuję najbardziej agresywnych, to podburzą resztę i mnie wspólnie zjedzą na kolację. A wcześniej obedrą ze skóry, potną na kawałki i upieką na wolnym ogniu. Taki współczesny kanibalizm.
- Proszę Państwa, zapraszam wszystkich do stanowisk checkin, gdzie mogą Państwo nadać bagaż - kontynuowałem natarcie zachęcony zwycięstwem w pierwszej potyczce.
 - Wydane zostaną Państwu vouchery żywieniowe, które można spożytkować w lotniskowych restauracjach. Opóźnienie nie powinno już ulec zmianie, więc osoby które chcą na ten czas wrócić do domu, proszone są tylko o nadanie bagażu i stawienie się z powrotem w hali odlotów o godzinie 23:00. Najpóźniej godzinę przed wylotem samolotu - dodałem krótko i stanowczo niczym w wojsku. Zawsze chciałem być sierżantem w marines.
Większość paxów złorzęcząc i przeklinając nasze biuro skierowała się do odprawy. Przy mnie zostali tylko ci, którzy potrzebowali pozbyć się nadmiaru emocji, czyli innymi słowy spuścić z pały. Sprostanie ich wymaganiom, jest, jakby nie było, częścią mojej pracy. W końcu zapłacili za all inclusive, więc mają prawo do małego focha.
- Jaką rekompensatę przewiduje Pan za mój stracony czas? - wyrwał się do przodu chłopak w czerwonej koszulce polo. Podróżował z niezwykle ładną dziewczyną, więc bohaterstwo było w cenie.
- Ja osobiście nie oferuję żadnej rekompensaty. Linia lotnicza zapewnia vouchery. Może Pan złożyć reklamację do naszego biura. Jest na to 30 dni liczone od daty powrotu. Tylko po co się denerwować? W takim towarzystwie chyba nie będzie to zmarnowany czas? - lekka szydera ubrana w uniform profesjonalizmu. Dziewczyna bohatera uśmiechnęła się. W meczu z resztą świata wygrywałem 2:0.
- Czy Pan wie jak ja się nazywam? - natarł na mnie Ciężki Przypadek w osobie nażelowanego czterdziestolatka w lnianym letnim garniturze. Prawnik albo lekarz - tylko oni myślą, że zna ich cały świat.
- Rozumiem, iż nie zna Pan swojego nazwiska? Niestety, jestem tylko pracownikiem biura podróży i nie posiadam wykształcenia medycznego, aby pomóc w takim przypadku. Mam wezwać pogotowie? - troska w moim głosie była bardziej niż autentyczna. Rozkręcałem się z minuty na minutę. Stojący za Panem Bez Nazwiska ludzie wybuchnęli śmiechem i właściciel drogiego garnituru zaczął wycofywać się rakiem, mrucząc coś pod nosem o chamstwie i odszkodowaniu za nieludzkie traktowanie.
- Widzę, że świetnie się Pan bawi naszym kosztem - wyjątkowo wredna mina, delikatny makijaż, całość odziana w żakiecik, dodatkowo okularki w cieniutkich oprawkach i ten wystudiowany chłód w głosie. Główna księgowa albo inna wysoko postawiona biurwa, która zapomniała zostawić korporacyjnych nawyków w domu.
- Raczej staram się pomóc jak mogę - odbiłem piłeczkę. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, a spokojnego tonu głosu pozazdrościłby mi lektor z National Geographic.
- To ja poproszę o rozmowę z Prezesem - ufff... Księgowa okazała się standardową idiotką wkraczając na jakże dobrze znaną mi ścieżkę.
- Bardzo mi przykro, ale jestem szeregowym pracownikiem i nie posiadam numeru telefonu do naszego Prezesa - mój smutek w głosie nie był udawany. W końcu ja też chciałbym być dyrektorem i mieć w komórce kontakt do prezesa.
- CHCĘ PREZESA - wycedziła przez zaciśnięte zęby tracąc swoje kamienne opanowanie.
- Z tego co wiem proszę Pani, to nasz prezes ma żonę i dzieci i raczej nie będzie zainteresowany skokiem w bok - poniosło mnie i poczułem, że lód zaczyna pode mną pękać. Tego mi baba nie puści... znowu będzie nagana.
- Słucham?! To Panu nie ujdzie płazem! - kobita nie dość, że wredna, to jeszcze czytała w myślach.
Odsiecz nadeszła niespodziewanie, ze strony dwóch wygolonych na zero mięśniaków, którzy przysłuchiwali się naszej rozmowie niecierpliwie drepcząc w miejscu.
- Daj Pani, kurwa, gościowi spokój, co on może? - ogromny jak dwupokładowy airbus facet oparł swoje wielkie wytatuowane łapska na blacie mojego stanowiska i nie zważając na obecność wściekającej się Księgowej kontynuował:
- Czyli do godziny 23 mamy czas? - to pytanie skierowane było do mnie. Jego potężne bicepsy rozsadzały rękawy koszulki, która i tak musiała mieć rozmiar 5XL. Wszystko razem nakazywało lekką ostrożność. Odpowiedzi udzieliłem po dwukrotnym zastanowieniu się.
- O godzinie 23 prosimy o przechodzenie przez kontrolę bezpieczeństwa, tak aby zdążyć na wylot o północy - bardziej oficjalnie i miło się nie dało, ale jakoś w tym przypadku nie miałem ochoty na zwyczajowe złośliwości.
- Czyli jak sobie siądziemy tam przy tym telewizorku - kark wskazał na "Sport Bar" - zrobimy litra wódeczki i zapijemy piwkiem, to nikt nic nie powie? - zapytał tubalnym głosem, a bicepsy napięły się groźnie.
- Jak będziecie się Panowie spokojnie zachowywać i dacie radę wejść o własnych siłach do samolotu, to nie powinno być problemów - jego tok rozumowania był ujmująco praktyczny.
- Po litrze na dwóch to nawet alkomat mnie nie wyczuje - zapewniła pewnym tonem chodząca góra mięśni, a bicepsy znowu się naprężyły, potwierdzając, że właściciel wie co mówi.
Podniosłem słuchawkę telefonu i wybrałem numer stanowiska, gdzie trwał odprawa ich lotu.
- Cześć, zarezerwuj mi dwa miejsca awaryjne na moje imię. Podejdzie  dwóch sympatycznych podróżnych i powołają się na mnie - jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie pomyślałem.
- Zarezerwowałem Panom siedzenia z większą ilością miejsca na nogi - poinformowałem Wielkoluda.
- Widzisz, kurwa - mężczyzna zwrócił się do swojego towarzysza podróży, który przypominał skrzyżowanie nosorożca z ogrem i tępo patrzył się w ścianę za moimi plecami - pogadasz z człowiekiem po ludzku, to i usiądziemy jak ludzie i się jeszcze napijemy, a nie będziemy umierać z pragnienia jak wielbłądy.
- Hehehe, będzie zajebiście! -  Ogr oderwał wzrok od ściany i przeniósł na dość zgrabny tyłek Księgowej, która stukając wściekle obcasami oddalała się w kierunku odprawy.




czwartek, 16 października 2014

Gaudi

- Drobna, zawinięta w bandaże ręka chłopca kreśli idealnie proste linie na białym brulionie rozłożonym na stole. Przez malutkie okienko sutereny wpada złote światło katalońskiego słońca i dobiega radosny zgiełk ulicy. Chłopiec patrzy z zadowoleniem na kartkę, którą pokrył idealnie symetryczną siatką prostopadłych linii. Bez użycia kątomierza, ot tak... od ręki. Uśmiecha się, odkłada poszatkowany liniami brulion i sięga po kolejny biały arkusz. W taki to sposób powstają zeszyty do algebry uczniów szkoły zakonu pijarów. Tworzy je mały Antonio Placid Guillem, kasując nieoficjalnie za swoją usługę jedną trzecią ceny gotowego arkusza i mówiąc szczerze nie wyrabia się z zamówieniami. Ten chory na artretyzm chłopiec ma wyjątkowy dar. Kiedy bierze w dłoń ołówek, to zapomina o dręczącym go bólu powykrzywianych stawów i zamienia się w genialnego rysownika, który z chirurgiczną precyzją kreśli idealnie symetryczne kształty i proste długie linie. Zawinięty w nasączone terpentyną bandaże, jedyne dostępne dla  XIX-wiecznej biedoty lekarstwo na artretyzm, dzieli czas między szkołę i suterenę, która jest jego domem. Matka nie żyje. Wychowywany przez ojca, mały Antonio ucieka w świat marzeń i wyimaginowanych stworów. To właśnie tam, w smutnej piwnicy kamienicy w Reuss, zaciera się granica między rzeczywistością i fantazją. Umysł, który bez problemu liczy najtrudniejsze matematyczne zadania, mózg geniusza, którego gwiazda ma za chwilę rozbłysnąć, buduje niedostępny nikomu tajemniczy świat, pełen  fantasmagorycznych postaci i bajkowych budowli.
Antonio ma dwanaście lat, gdy staje do konkursu na projekt przebudowy refektarza klasztoru pijarów. Przeor nie może uwierzyć, iż zaprezentowane mu rysunki stworzyło to jakże mizernie wyglądające dziecko, które  hardym głosem odpowiada na zadawane mu pytania zdumionych mnichów. Projekt wyrostka zwycięża. I tak o to na katalońskich salonach pojawił się człowiek, który przez kolejnych 60 lat miał pozostać dzieckiem, które nie widzi granic dla swoich marzeń. Realizując, na przekór wszystkim, fantastyczne skomplikowane zamierzenia architektoniczne, wyprzedzał swoją epokę o lata świetlne.   Wspierany potężną siłą wiary, zuchwale podejmował najśmielsze wyzwania, wolny od myśli o porażce, która paraliżuje nas, dorosłych.
Wiedzą Państwo doskonale o kim mówię, wszak każdy słyszał o Gaudim. Za moimi plecami wznosi się jego idee fix - słynna Sagrada Familia - kościół Świętej Rodziny. Projekt, któremu Gaudi poświęcił życie, a który do dziś budzi podziw największych współczesnych architektów. Za chwilę wejdą Państwo do środka i niczym w filmie science fiction odbędą podróż po wnętrzu  kościoła, ale po zakamarkach umysłu tego genialnego architekta. Każdy otrzyma audioguida, który przybliży wam niezwykłość tej ogromnej budowli - pilot skończył mówić, a grupa stała niczym zamurowana, wpatrzona w wejście do kościoła. Klasnął w dłonie, budząc turystów z letargu.
- Zapraszam do zwiedzania - ukłonił się i dworskim gestem zaprosił do środka.
- Spotykamy się w tym miejscu o godzinie 14:00, czyli mają Państwo dokładnie półtorej godziny - turyści, niczym zgrany oddział komandosów rzucili się szturmować wejście kościoła.
- Bawcie się dobrze, tępe dzidy - mruknął do siebie pilot i odwrócił się na pięcie zderzając się z Tomkiem, najmłodszym uczestnikiem wycieczki.
- Dokąd Pan idzie? - dwunastolatek znudzony towarzystwem mamy ewidentnie szukał jakiejś odmiany.
- Do Burger Kinga - uśmiechnął się pod nosem pilot wskazując na neon fast fooda sąsiadującego z katedrą.
- Mogę iść z Panem? - w niebieskich oczach chłopaka pojawiła się nadzieja.
- Pani Aniu, pani syn słabo się czuje, poczekam z nim tutaj - pilot zwrócił się do spoconej na twarzy otyłej turystki, która walcząc bezpardonowo na łokcie zbliżała się ku wejściu do Sagrady Familii.
- Jest Pan kochany - czerwoną niczym pomidor twarz przeciął grymas uśmiechu ulgi. 
- Gówniarz i tak by niczego nie zrozumiał - dodała sapiąc i z premedytacją wbiła łokieć w brzuch nieostrożnemu turyście, który chciał się przed nią wcisnąć.
- Chodź Gówniarzu - pilot znowu się uśmiechnął, chowając pilocki identyfikator do kieszeni - stawiam double whoppera i patatas fritas grandes!


wtorek, 14 października 2014

Zakochani są wśród nas

Uwielbiam dziadków, a dokładnie patrzeć na małżeństwa starszych ludzi, jak w totalnym milczeniu, z nosami zatopionymi w gazetach, oczekują na wylot samolotu. Pewnie powiedzieli już sobie wszystko i teraz już niczego nie udają, po prostu mają luz. Lubię też pary, które łączą wspólne pasje, typu: "Daleko do tej strefy wolnocłowej? Chcemy sobie z żoną coś chlapnąć". Realizacja wspólnych celów łączy ludzi na wieki. Fajnie ogląda się też małżeństwa a la mini korporacja. Ona, zimna szefowa, idzie z przodu trzymając paszporty, a on zziajany robol ciągnie dwie wypchane walizy. Jasny podział ról, tak jak funkcjonują najlepsze firmy. Dzisiejsza parka przebiła jednak wszystkich.
Zwróciłem na nich uwagę od razu, gdy pojawili się w wejściu do hali odlotów. Dziewczyna miała zasłonięte oczy apaszką, a chłopak prowadził ją powoli, czule obejmując. A kiedy zdjął jej z głowy tą chustę i uklęknął przed nią, to nie było na lotniku nikogo, kto by się im nie przyglądał.
- Oświadczyny na lotnisku? Ma facet fantazję - pomyślałem. Jako że z bocznej kieszonki plecaka wystawała mu koperta z logo naszego biura, postanowiłem wesprzeć jego  inicjatywę. W końcu płacą mi między innymi za tworzenie miłej atmosfery, a że ostatnio słabo mi z tym szło, grzechem byłoby nie wykorzystać okazji.
- Widzę, że bardzo miło zaczyna się Państwa podróż - podszedłem do faceta z jajami i jego oblubienicy.
- Tak, właśnie ... eee - wielkie niczym grochy łzy szczęścia polały się po uroczej buźce dziewczyny, a gość urósł o pięć centymetrów. Wyglądało, że oświadczyny zostały przyjęte.
- Zapraszam w takim razie do checkinu. Odprawimy Państwa bez kolejki i przydzielimy lepsze miejsca w samolocie. Proszę potraktować to jako prezent od naszego biura  - mój uniform musi budzić zaufanie, bo bez zbędnych pytań ruszyli za mną.
Kolejka do odprawy była spora. Pasażerowie twardo tłoczyli się do dwóch otwartych stanowisk, jakby ostatnie miejsca w samolocie miały być stojące. Po krótkim namyśle zrezygnowałem z podejścia do nowej pracownicy - Kingi i wybrałem biurko, za którym siedziała Ika. Nasza trzydziestoletnia lotniskowa seksbomba, która na fejsie wciąż obnosiła się ze statusem "wolna". Gdyby była opcja "zdesperowana", to pewnie by już uaktualniła status. No ale jak jest się skrzyżowaniem granatu odłamkowego i jadowitej kobry, to raczej ciężko o drugą połowę.
- Cześć, odprawisz mi dwa paxy na awaryjne? - uśmiechnąłem się  najpromienniej jak potrafiłem.
- A co z tego będę miała? - odpowiedziała uśmiechem. Ewidentnie trafiłem w dobry humor.
- Cappuccino - wskazałem wzrokiem na kawiarnię, skąd dobiegał smakowity zapach świeżo mielonych ziaren.
 - A wypijesz ze mną? - ta słodycz była wręcz podejrzana.
- Taaak... Z jednego kubka na dwie słomki..... Państwo właśnie się zaręczyli, chciałem im zrobić prezent - postanowiłem zakończyć tą piękną wymianę uprzejmości kilometrowym autem. Trafiłem idealnie. Ika przeistoczyła się w nastawiony na full klimatyzator i skierowała swoje lodowe spojrzenie na wciąż przytulającą się parę. Temperatura w terminalu spadła o 2 stopnie.
- Poproszę Państwa dowody osobiste lub paszporty i pierwszy bagaż na wagę - powiedziała głośno, a jej lodowaty ton głosu sprawił, że pierwsze rzędy kolejki cofnęły się o krok. Narzeczeni karnie podali dokumenty, a gość delikatnie położył na pasek walizkę ukochanej.
- Czy oprócz dowodu posiada Pani paszport? - zapytała słodko Ika, zdecydowanie zbyt słodko. Poczułem znajome łaskotanie w brzuchu.
- Nie... nie mam paszportu. A dowód nie wystarcza? - biedaczka, jeszcze się nie domyślała, że tak wspaniale zapowiadająca się podróż na Gran Canarię nawet się nie rozpocznie.
- Dokument stracił ważność rok temu - Ika ewidentnie przechodziła w tryb ładowania akumulatorów cudzą energią, a temperatura w hali wciąż spadała. W oczach laski pojawiły się łzy... dużo większe od tych zaręczynowych.
- Jak to kurwa nieważny! - to był głos faceta z jajami, który ze słodkiego bałwanka zamieniał się w pędzącą lawinę.
- Pięć koła na tą kurwę wydałem! Tyle kasy, a ta idiotka nie ma dowodu! - jaja okazały się wydmuszkami, a po bałwanku nie został nawet ślad. Siedząca na przy drugim stanowisku Kinga schowała się za ekranem komputera. Ika piękniała z uśmiechem ładując drugi akumulator a niedoszła narzeczona ciągnęła walizkę i szła, łkając, w kierunku wyjścia.
- Zrób coś frajerze! - ile ja takich lawin przeżyłem... mógłbym szkolić goprowców.
- Wciąż może Pan skorzystać ze swojej części rezerwacji, a jeżeli znajdzie Pan przed zamknięciem odprawy kogoś na to drugie miejsce to zmieniamy osobę za opłatą 150 zł - poinformowałem sucho.
- A teraz zapraszam na koniec kolejki. Przyda się Panu chwila na uspokojenie - dodałem ze złośliwym uśmiechem. Facet burcząc po nosem zabrał walizkę, grzecznie udał się na koniec kolejki i wyglądało, że zaczyna proces obdzwaniania znajomych. Za raczej już byłą narzeczoną nawet nie spojrzał.
- Cappuccino nie będzie? - zapytała retorycznie Ika.
- Mogę Ci zrobić sypaną - patrzyłem na wykonującego kolejne połączenia właściciela wielkich wydmuszek.
- Spadaj - wróciła stara dobra Ika.
- Posadź go przy kiblu, na B i zważ mu bagaż co do grama.
- Kinga! Ten gość odprawia się u mnie - Ika nie potrafiła ukryć radości.