poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Przerwa na pracę

Przyszedł sezon.... w turystyce to coś jak żniwa w rolnictwie. Posty będę zamieszczał teraz nieregularnie, bo pojawiła się wredna, złośliwa i wymagająca Pani Praca. I wygląda na to, że zostanie ze mną do września...... Lubimy się, ale to szorstka przyjaźń, z dużym dystansem i bez różowych okularów.

środa, 15 kwietnia 2015

Witamina

- No co się śmiejesz?! Sraczkę mam! - wygłaszam oficjalny komunikat, widząc kpiące spojrzenie, którym Ewa wita mnie, gdy kolejny raz wracam z hotelowej toalety. Trochę zbyt głośno podzieliłem się gnębiącym mnie nieszczęściem, bo siedzący obok nas facet zaczyna przyglądać mi się z lekkim obrzydzeniem. Klasyczny lew basenowy, wystrojony w nieskazitelnie białe wdzianko szczelnie opinające wystający brzuszek i podkreślające czerwoną opaleniznę . Czeka tak jak my, na transfer na lotnisko i chroni się przed karaibskim upałem w klimatyzowanym hotelowym lobby.
- Jak tak dalej pójdzie to zabraknie papieru w kiblu – uświadamiam wszystkim obecnym skalę męczącego mnie zjawiska. Ewa puka się palcem w czoło i pokazuje mi, abym się już nie odzywał. Facet szepcze coś do ucha swojej towarzyszki, a ta rzuca mi pogardliwe spojrzenie znad wściekle czarnych rzęs.
- Znikąd współczucia – myślę sobie i skupiam się na odczytywaniu sygnałów, jakie do spółki ze zwieraczami przesyłają mi moje jelita. Trzeba być podwójnie czujnym, bo wróg stoi u bram. Jednocześnie przypominam sobie jakie brudne łapy miał ten rybak, który częstował mnie wczoraj świeżymi krewetkami na ostatniej dzikiej plaży, na jakiej zatrzymaliśmy się przed zakończeniem naszego objazdu Dominikany. Chyba potem pożałował swojej wielkoduszności, bo zeżarłem mu prawie pół siatki. A teraz cierpię.... Próbuję zająć umysł czymś innym niż myślenie o gównie i porządkuję w głowie świeże, jak te nieszczęsne krewetki, wspomnienia z kończącego się właśnie wyjazdu. Przejechaliśmy ponad tysiąc kilometrów, szukając miejsc i ludzi nieskażonych wirusem masowej turystyki. Luksusowe resorty z all inclusive zamieniliśmy na podejrzane noclegownie ze śniadaniem w ulicznych comedorach, uprzątnięte plaże pełne leżaków na dzikie łachy piachu, a zorganizowane wycieczki na wąskie ścieżki zapomnianych szlaków.
- Jak się Państwu podobała Dominikana? - Ewa zaczyna konwersację z hotelowym macho, próbując zatrzeć negatywne wrażenie, jakie wywarły na siedzącej obok nas parce moje zwierzenia.
- Och, wie pani. Rewelacja! Hotel przecudowny! Przepyszne jedzenie, alkoholu do oporu. Rzuci się parę dolarów i kelnerzy skaczą wokół człowieka, aż się miło robi – lew basenowy rzuca mi pełne wyższości spojrzenie. W odpowiedzi wywalam na stolik lekko brudnawe stopy w zajechanych japonkach i zamykając oczy, z uwagą zaczynam przysłuchiwać się rozmowie.
- A mieli Państwo okazję trochę pozwiedzać? – Ewa niczym wytrawny ambasador walczy o uratowanie resztek stosunków dyplomatycznych.
- O tak! Z tym , że my nie lubimy odwiedzać sztampowych miejsc, pełnych turystów. Na wyjazdach szukamy soli życia – facet potoczył wokół dumnym wzrokiem, a ja ze zdumieniem otworzyłem jedno oko, czekając w napięciu na dalszy ciąg monologu. Właściciel białego wdzianka nie przypominał Toniego Halika.
- To co Państwo widzieli? Saonę? Wodospady? - kontynuuje konwersację Ewa i dyskretnie próbuje zepchnąć moje nogi ze stolika.
- Nie! Nie! My zdecydowaliśmy się zobaczyć Dominikanę od kuchni. Wykupiliśmy wycieczkę do miejsc, gdzie żyją lokalsi i widać prawdziwe życie – w głosie lwa słychać nieskrywaną dumę.
- Wow! A gdzie konkretnie? - Ewa już jawnie podpuszcza faceta.
- No...eeee.... Najpierw było Hi..Hi – poszukiwacz soli życia zaczyna się czerwienić.
- Higuey? Takie miasto z katedrą? - staram się być pomocny, ale gość kompletnie mnie ignoruje.
- Następnie pojechaliśmy odwiedzić karaibską szkołę pod palmami. Ale wszystko to nic, przy tym czego doświadczyliśmy na końcu – facet jest autentycznie podekscytowany. Wstrzymuję w napięciu oddech.
- Do hotelu wracaliśmy autobusem krytym strzechą, kierowca puścił "Jesteś szalona", a obsługa polewała nam rum krzycząc : "Witamina! Witamina!". Mówię pani, prawdziwy karaibski folklor.

środa, 8 kwietnia 2015

Odprawa bezbiletowa

- Pan już pracuje? - pytanie zaskakuje mnie w momencie jak wciągam przez głowę firmową koszulę. Przeciskam przez służbowe wdzianko swój wielki poczochrany łeb i zaspanymi oczkami lustruję ciekawskiego niecierpliwca. Duży, starszawy facet w kapeluszu w maskujące ciapki, markowym polarze, goreteksowych spodniach i trekkingowych butach. Całości dopełniają wodoodporna teczka na dokumenty i przeciwsłoneczne okulary, które wsadził na nos mimo późnej pory.
- Ani chybi jakiś niespełniony komandos, co siedmiodniowy wyjazd all inclusive odbiera w kategoriach survivalowej przygody. Dobrze, że wpierw zapytał, a nie rzucił od razu granatem – moje przemyślenia zachowuję dla siebie i z namaszczeniem odpalam komputer.
- W czym mogę Panu pomóc? – koszulę mogę mieć wymiętą, oczy podkrążone i włos zwichrzony, ale standardy trzymam zawsze i mimo środka nocy staram się, aby w moim zachęcającym uśmiechu było jak najmniej ironii. Komandos wyciąga z teczki plik papierów.
- Podrukowałem wszystko co było – informuje mnie głośno i toczy wokół dumnym wzrokiem.
Przyszedłem godzinę przed czasem, terminal jest pusty, więc z nudów jestem wręcz gotów zacząć bić brawo. Sterta papierów ma ze trzy centymetry. Dostrzegam dziesięć stron warunków umowy, potwierdzenie opcji, potwierdzenie rezerwacji, opis hotelu, korespondencję mailową z biurem, vouchery, nawet druk reklamacyjny. Z całej kupy świstków wyciągam voucher hotelowy i potwierdzenie ubezpieczenia.
- Ten papierek pokaże Pan w hotelu, z tego skorzysta w razie choroby, a do odprawy zapraszam z samym dowodem – odsuwam pozostałe druki, wśród których zauważam kartę zatytułowaną "Jak nie zgubić się na lotnisku".
- Czyli do odprawy z dowodem i z tym? - komandos zręcznie wyłuskuje z całego bałaganu pięciostronicową rozpiskę lotu.
- Z samym dowodem – kręcę przecząco głową.
- Czyli najpierw kładę to, a później dowód? - dziadek twardo trzyma się planu.
- Kartkę z lotem może Pan schować – widzę jak w oczach pasażera zaczyna pojawiać się panika.
- To z czym mam iść do tej odprawy? - w głosie komandosa pojawia się agresja, a ja z obawą zaczynam przyglądać się jego wypchanemu wojskowemu plecakowi.
- Najlepiej z samym dowodem – konsekwentnie rujnuję całą misternie zaplanowaną procedurę.
- To po co ja to wszystko drukowałem? - rozpacz dziadka jest autentyczna.
- Nigdy nie wiadomo... zawsze będzie można zrobić ognisko, jakby w hotelu było za zimno – nie mogę sobie odmówić małej przyjemności.
- A to czemu służy? – dziadek zrezygnowany odłożył papiery, ale dorwał się do leżących na blacie zawieszek bagażowych.
- Wpisuje Pan imię, nazwisko i zawiesza na rączce.
Facet wyciąga grubą jak moja noga łapę, przymierza do niej zawieszkę i z przerażeniem stwierdza:
- Ale na moją rękę się nie zmieści!

środa, 1 kwietnia 2015

Wal-Mart

Prezenter telewizyjny Jarosław Kuźniar prowadzi biuro podróży organizujące egzotyczne wyprawy. Oprócz standardowego ludzkiego powiewu zawiści, fakt ten, nie wywołał u mnie wielkich emocji. Facet ma kasę, niech ją topi. Kto bogatemu zabroni? Ot, taka warszawska fanaberia. Jednak informacja o tym, że na prywatne wakacje wybiera kierując się zasadą: "Im mniej rodaków wokół tym lepiej", wzbudziła już mój szacunek. Sam postępuję podobnie, niemniej prowadząc biuro podróży, jakoś staram się mojej niechęci do rodaków za granicą nie upubliczniać. A tu proszę gość ma jaja, żeby powiedzieć wprost, że działając w sektorze usług turystycznych, turystów nie cierpi. Pełen ekshibicjonizm duchowy i szczerość do bólu. Podwójny szacun dla, zaryzykuję nieśmiało, kolegi z branży.
Za to porada jak tanio podróżować po USA sprawiła, że serce zabiło mi szybciej, a w oku zakręciła się łza nostalgii. Dla niewtajemniczonych przypomnę, że Pan Jarosław doradza kupno sprzętu turystycznego na miejscu, w amerykańskiej sieci sklepów Wal-Mart, a następnie jego zwrot po zakończonej wyprawie. Wystarczy powiedzieć, że nam dany produkt nie pasował. Szast prast! Sklep odbiera towar, oddaje pieniądze i można wracać z pełnym portfelem do Polski. Rada, jakby nie było, warta kilkaset dolców.
W tzw. "stanach" spędziłem ponad dwa lata. Jak tak liczę na szybko, to na podróżach zeszło ponad pół roku, a resztę spędziłem w pracy od rana do nocy, a czasami i od rana do rana. Każdego zarobionego dolara traktowałem z nabożną czcią jaka przysługuje najwyższemu wcieleniu boga Mamony. Reżim finansowy narzuciłem okrutny. Większa część zielonych szła do skarbonki, a pozostała przeznaczana była na podróże. Sponsorem każdego wyjazdu, trochę wbrew swojej woli, niemniej był Wal-Mart.
Zasada zwrotu niechcianych towarów w tej amerykańskiej sieci jest tak absurdalnie prosta, że do dziś nie do końca w nią wierzę. Pierwszą rzeczą jaką tam oddałem był rower. Jako powód podałem brak informacji, iż nie jest on dostosowany do osób powyżej dwóch metrów wzrostu, co miało w moim przypadku skutkować kontuzją dolnego odcinka kręgosłupa. Do dziś pamiętam wytrzeszczone jak cebule oczy pracownicy sklepu, która z przerażeniem słuchała moich chrząknięć i z niemym zachwytem podziwiała moje ekwilibrystyczne pozy, którymi chciałem podkreślić jak bardzo skrzywdziło mnie trzymiesięczne używanie podstępnego roweru. No ale spróbujcie powiedzieć "Oddaję rower z powodów zdrowotnych" używając tylko zwrotów "How are you?" i "My name is Simon".
Blender oddałem już bez większych problemów, inkasując oprócz pełnego zwrotu kupon rabatowy na kolejne zakupy. To był bonus za pilną naukę angielskiego, dzięki której mogłem przedstawić wzruszającą historię mojej ośmioosobowej rodziny, która co ranek kłóci się o koktajl, gdyż zbyt mała pojemność urządzenia nie pozwala zaserwować wszystkim śniadania w jednym czasie. Oczywiście upewniłem się wcześniej, iż sklep nie oferuje egzemplarza o większej pojemności.
Eskimoski śpiwór, który przestał mi być potrzebny po powrocie z Yellowstone, oddawałem opowiadając mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak zapach materiału, z którego jest wykonany, przyciąga niedźwiedzie. Cały dział obsługi klienta słuchał mnie z otwartymi ustami, a dwa dni później słyszałem jak kasjerki szepczą do siebie: "Patrz! To ten chłopak z Polski, co przeżył atak niedźwiedzi!" Misia rzeczywiście widziałem, ale leżał leń na zwalonym pniu i chrapał. I jakoś nie palił się do ataku ani na mnie, ani na walmartowy śpiwór.
Z doświadczenia mogę więc potwierdzić, iż Pan Jarosław nie ściemnia i towary zakupione w Wal-Marcie można oddać bez zbędnego wysiłku, mówiąc, że nam nie pasują. Tylko tak sobie myślę, że chyba nudno jest na tych kuźniarowych wyprawach.