środa, 25 marca 2015

Dowód

- Pasażer podróżujący na Wyspy Kanaryjskie musi okazać się przy checkinie ważnym dowodem lub paszportem – tłumaczę spokojnie, a praktykantki poważnie kiwają głowami i z tępymi minami patrzą w czarny ekran komputera. Kręcę zrezygnowany głową.
- Słuchajcie pana, bo same mądrości prawi – Kisia rzuca złośliwie, a następnie z namaszczeniem wsadza do ust wielkie ciastko własnej produkcji i bezczelnie kładzie nogi na stół. To jest jak średniowieczne rzucenie rękawicy. Na końcu języka mam już ripostę, ale na pomoc Kisi przychodzi wściekły dzwonek telefonu. Praktykantki podskakują przestraszone.
- Widziałyście już w życiu telefon? - wylewam trochę żółci na Bogu ducha winne dziewczyny, które z przerażeniem potakują głowami. Białe koszulki, czarne marynarki i dźwięki, które z siebie wydają, upodobniają je do wielkich pingwinów.
- No to śmiało, nie ugryzie – wskazuję na lekko sfatygowany aparat. Wyższa praktykantka, okazuje się odważniejsza i nieśmiało podnosi słuchawkę.
- Yyyyy.... - dziewczyna rozpaczliwie próbuje się przedstawić. Po chwili zarzuca bezowocny wysiłek i w skupieniu słucha zdecydowanego głosu w słuchawce.
- Wredna piz..a gdzieś idzie? - patrzy na nas z niedowierzaniem i próbuje przekazać treść rozmowy.
- Oooo! W końcu jakaś akcja – Kisia łapie w lot. Też kiedyś była taka nieogarnięta, więc jej pewnie łatwiej. Zmienia pozycję z półleżącej na pionową i z zaciekawieniem wychyla się zza biurka, wypatrując tak ekspresyjnie anonsowanego pasażera. I rzeczywiście w naszym kierunku zmierzają szybkim krokiem dwie panie.
- Nikt mi nie powiedział, że paszport musi być ważny! - młodsza z nich od razu przystępuje do ataku. Wzdycham ciężko, ale wyjątkowo powstrzymuję się od komentarza i ze słodkim jak kisiowe ciasteczka uśmiechem pytam:
- A czy ma pani ważny dowód osobisty?
- No mam! W domu! - z moją małą pomocą, ale pani uruchamia wyłączony na czas wakacji mózg.
- A jak daleko jest dom? - jeszcze trochę pomagam, na wypadek gdyby nie wszystkie styki odpaliły.
- Dwadzieścia minut od lotniska – w oczach zapominalskiej pojawia się błysk olśnienia. W każdym z nas podobno drzemie geniusz, tylko nie zawsze potrafimy go obudzić.
- Do końca odprawy jest pół godziny, więc jak się taksówkarz pośpieszy to jakoś panią na ten lot wepchniemy – Kisia trąca mnie pod biurkiem nogą domagając się jakiejś szpili.
- Taksówka będzie mnie kosztowała ponad pięćdziesiąt złotych! Brat mi przywiezie – Pani rzuca mi pełne politowania spojrzenie, odwraca się i wyciąga komórkę. Jak widać obudziłem geniusza o profilu matematyczno-organizacyjnym. Pingwiny kiwają głowami, a Kisia uśmiecha się złośliwie.
- Tylko proszę pamiętać, że o 17:00 zamykamy odprawę – rzucam za babą.
- Spokojnie, damy radę – kobitka odchodzi w kierunku krzesełek.
Czas biegnie nieubłaganie. Kobiety kręcą się niespokojnie na twardych siedziskach, a brata wciąż nie widać.
- Spóźni się na bank – podsłuchuję rozmowę dziewczyn z checkinu, gdy do terminala wpada zdyszany, ogolony na zero chłopak w dresie i dramatycznym gestem przekazującego pałeczkę sztafety, wręcza siostrze dokument. Kobieta podrywa się energicznie i wymachując różowym plastikiem, zbliża się do naszego stanowiska.
- Zapraszam jak najszybciej do odprawy – w głębi ducha czuję ulgę i nawet coś na kształt wdzięczności. Jakby nie było, brat dresiarz zaoszczędził mi kupę papierkowej roboty.
- Na drugi raz tak pan nie panikuje – kobietka rzuca czułe podziękowanie.
- Ale pan mówił, że na Kanary tylko dowód lub paszport – mniejszy z pingwinów odzywa się ludzkim głosem.
- Momencik! Mogę zobaczyć?- wołam odchodzącą kobietę i wskazuję palcem na dokument.
- Proszę – babsko ciężko wzdycha i podaje mi swoją przepustkę do świata wakacji
- Dowodu osobistego brat nie przywiózł? - pytam retorycznie pukając palcem w duży napis: 'PRAWO JAZDY"



środa, 18 marca 2015

Majonez

- Mamy do przekwaterowania piętnaście osób. W sumie z pięciu hoteli – Patrycja próbuje mówić raźnym głosem, ale wychodzi jej to nad wyraz słabo. Patrzy ponuro w kartkę z nazwiskami szczęśliwców. Niczego nieświadomi ludzie siedzą teraz pewnie w samolocie i popijając drineczki przechwalają się kto mniej zapłacił za wakacje. Taki narodowy sport. 
W Sharm el Sheikh trwa obecnie jakaś wielka międzynarodowa konferencja, overbooking goni overbooking i ogólnie jest lekki bałagan, co oznacza zamiany hoteli i wielogodzinne kłótnie z turystami. Ostatnio jedna rodzina poczuła zew pustyni i niczym rasowi Beduini rozbiła w lobby całkiem profesjonalny obóz, odmawiając zmiany hotelu. Nic nie wskórał rezydent, ani dyrektor hotelu. Udało się ich zmiękczyć dopiero Rosjanom, którzy im zrobili nad głową imprezę do piątej rano.
- Wszystkich wysyłamy do Rehany. Tam nie jest tak źle, więc może nie będzie takiej awantury jak ostatnio – Patrycja nakreśliła plan i teraz szuka wzrokiem ochotnika, który go zrealizuje. Rezydenci zaczynają przyglądać się z zainteresowaniem brudnej podłodze w biurze, a w pomieszczeniu zapada grobowa cisza.
- Majonez! Ty będziesz odpowiedzialny za kwaterunek – dziewczyna zwraca się do młodego Egipcjanina, który mimo wszechobecnego upału siedzi pod krawatem i w marynarce.
- Do ciarnej roboty zawsie Muzin – chłopak uśmiecha się blado. Ma na imię Mohamed, a ksywę zawdzięcza powtarzanemu jak mantra ostrzeżeniu, że "jak ktoś się boi egipskiej ślaczki, to niech nie je majoneziu".
- Nie marudź! Kaśka weźmie ich na klatę rano na spotkaniu informacyjnym – Patrycja ucina marudzenie Majoneza i zachęcająco uśmiecha się do wielkiej dziewczyny, która ledwo wcisnęła się w męski rozmiar służbowej koszuli. Kasia jest wręcz stworzona do pacyfikacji niezadowolonych turystów. Głos ma tak tubalny, że przekrzyczy największe histeryczki, a gabarytem przerasta niejednego awanturnika, więc rękoczyny też odpadają. Jak to opisał w reklamacji jakiś mięczak przekwaterowany z pięciu gwiazdek z aquaparkiem do czterech z basenem w remoncie: "Rezydentka budziła grozę. Była jak spychacz, głuchy na nasze prośby". Kopia pisma wisiała w biurze przez miesiąc, a Kaśka dostała wtedy premię za "wzorowe wypełnianie obowiązków".
- Piętnaście osób to dużo. Mohamed da sobie radę sam? - w Nowej jak widać drzemią wielkie pokłady empatii i chęć do pracy. No ale trzeba jej wybaczyć. Jest tutaj od tygodnia, więc ma prawo nie wiedzieć, że ten śniady chłopak z nieśmiałym uśmiechem, jest mistrzem manipulacji i królem krętaczy, który z każdej awantury wychodzi obronną ręką.
- Masz rację! Musisz się uczyć od najlepszych, więc pojedziecie razem. Samolot przylatuje o północy – Patrycja uśmiecha się złośliwie i kończy odprawę.
Maszyna ląduje punktualnie. Nowa nerwowo obserwuje jak Mohamed wita pierwszych wyłaniających się z hali przylotów. Szeroki uśmiech, ciemne oczy sarny i spokojny głos z uroczym akcentem budzą zaufanie i przyjazne spojrzenia. Po chwili Egipcjanin jest już kumplem większości nowo przybyłych turystów. Ludzie zmęczeni podróżą i późną porą zajmują miejsca w autokarze i w oczekiwaniu na pozostałych uczestników wyjazdu zapadają w pierwsze drzemki.
- Mohamed! Idziemy spać! Powiesz przez mikrofon jak będziemy pod naszym hotelem? – skacowany facet ze złotym łańcuchem na szyi krzyczy z tylnego siedzenia autokaru.
Gdy autobus rusza, większość turystów pogrążona jest w głębokim śnie. Egipcjanin wyczytuje kolejne nazwy hoteli i nazwiska gości. Pomaga wyciągać walizki i poklepując zaspanych po plechach, delikatnie popycha w kierunku kolejnych recepcji.
- Ty Majonez, a ci z tego Radissona nie mieli być przekwaterowani? - konspiracyjnym szeptem pyta Nowa.
- Psiecieś sią – Egipcjanin mruczy jej do ucha i wskazuje na napis Rehana, który niczym halogenowa latarnia rozświetla czarną egipską noc.
- O kurna! Byliśmy już tu dzisiaj trzy razy – Nowa rozpoznaje hotelowe wejście.
- Cicho! Musimy tu psijechać jeście z jedna rodzina. Żlobimy dwa inne hotele i wlócimy – Majonez uśmiecha się porozumiewawczo
- To ty im nic nie mówisz? - Nowa jest w szoku i patrzy z przerażeniem na parkę, która znika w wejściu do hotelu, nie odnotowując faktu, iż kwaterują się w innym obiekcie niż zarezerwowali.
- Po cio ich stresować w noci? Sią na wakacijach! - Majonez zdecydowanym ruchem wykreśla dwa kolejne nazwiska z piętnastoosobowej listy wybrańców.

środa, 11 marca 2015

Kierownik

Budzik dzwoni i wibruje na biurku jak szalony. Wygląda, że dzisiaj zależy mu na robocie bardziej niż mnie. Przeklinam w głos. Jest trzecia w nocy. Lotniskowy fenomen nigdy nie przestanie mnie dziwić. Biała koszula, identyfikator, krótkofalówka, żółta kamizelka, żargon niezrozumiały dla lamerów. Każdy ku..wa zazdrości. Tylko godziny pracy jak 150 lat temu na plantacji bawełny i wypłata lekko głodowa. No ale tego już nikt nie wie, a jakoś się sam nie chwalę....
Po chwili w czwórkę siedzimy w samochodzie i mkniemy przez ciemne puste ulice. Ewa przysypia, a Anka wierci się cała wkuta, z obrzydzeniem patrząc jak Marcin z precyzją zegarmistrza skręca wielkiego "lolka". Widać już wjazd pod terminal, gdy chłopak nerwowo krzyczy, żebyśmy się zatrzymali. Zjeżdżamy w zatoczkę i Marcinek wyskakuje z samochodu rzucając:
- Dojdę spacerkiem – a wielki skręt wystaje mu z uśmiechniętej gęby z brodą Papy Smerfa.
- Przestałbyś palić tą marychę przed pracą! – Ania widać wciąż mu pamięta, jak się zjarał i wpuścił na lot do Paryża dwóch niewidomych lecących do Barcelony. Ale była awantura!
- Nie krytykuj kobieto rzeczy, których twój umysł nie ogarnia – Marcin ukrywa twarz w chmurze trawowego dymu i oddala się spokojnym krokiem. Łatwo się z nim nie pracuje....
- Debil! - krzyczy za nim Anka. Jest tak wkurzona, że już współczuję tym, którzy będą mieli dzisiaj nadbagaż. Piętnaście minut później siedzimy na checkinach i odprawiamy pierwszych zaspanych pasażerów. Dyskretnie siorbię gorącą kawę, drukuję kolejne zawieszki i kątem oka obserwuję moich współtowarzyszy niedoli. Krzysiu tłumaczy jakiejś grubej babie, że 110 litrowy plecak nie przejdzie jako bagaż podręczny, Anka wypisuje kolejne kwitki z opłatami na dodatkowe kilogramy i łakomie spogląda na ogromny plecak krzysiowej baby. Marcin ze stoickim spokojem próbuje wmówić starszemu Panu, że bez znaczenia jest fakt, że zamiast do Dublina wydrukował mu kartę pokładową do Alicante. Chyba za duży był ten poranny "lolek", bo chłopak wydaje się całkowicie oderwany od rzeczywistości. Dwie godziny mijają jak z bicza trzasnął i już trzeba biec do hali odlotów na boarding. Pasażerowie tłoczą się przy bramkach przeklinając naszą opieszałość. Nikt nie koduje faktu, że zalegająca na płycie mgła wyjątkowo nie jest naszą winą.
Krzysiu zaczyna wpuszczać paxy z Alicante. Sęk w tym, że załoga samolotu nie jest jeszcze gotowa i zanosi się, że długo nie będzie. A na dworze lekki ziąb. Pasażerowie w klapkach i szortach, gotowi na uderzenie hiszpańskiego słońca, tłoczą się w ciemnym korytarzu lekko oszronionym przez zimny lutowy poranek.
- Jak się stewardessy nie pośpieszą to będzie bunt jak smok – myślę sobie.
- Jak będą buczeć puścimy gaz! – Marcin czyta w moich myślach i rzuca dobre słowo za ostatnimi pasażerami znikającymi w ciemnym tunelu. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wysyłamy Krzysia po kawę do Subwaya. Pracująca tam Kasia kocha się w nim na zabój, więc jest nadzieja, że kolega załatwi na lewo czarny napój bogów i nie będzie trzeba wyskakiwać z funtów.
Chwilę relaksu przerywają wrzaski dobiegające z tunelu. Po chwili pojawia się na bramce przerażony chłopak z płyty lotniska. Jąkając się, informuje nas, że pasażerowie są zmarznięci na kość i chcą rozmawiać z menadżerem.
- Ni ch..ja – kręci krzaczastą brodą Marcinek i upija łyk czarnej i błyszczącej jak smoła kawy.
- No jak?! Zadzwoń po Jill niech ich uspokoi – koleś z płyty jest nieźle przestraszony.
- Dzisiaj twoja kolej – uśmiecham się do Marcina lekko złośliwie, a ten obojętnie wzrusza ramionami i zaczyna wciągać żarówiastą kamizelkę. Po chwili staje przed nami z radiem w garści, eksponując wielki zegarek na przegubie.
- Co wyglądam jak kierownik? - okręca się niczym primabalerina.
- Jeszcze teczkę weź – podsuwam mu skórzaną teką z logo firmy.
- I dla każdego paxa po "lolku" – Anka jest lekko zbulwersowana całą maskaradą, a chłopak z płyty patrzy oniemiały na nowo wybranego menadżera. Marcin znika w ciemnym korytarzu.
- Niech go tam ku..wa zatłuką – Ania trzyma kciuki za powodzenie marcinkowej misji. Po chwili wrzaski z korytarza milkną, słychać przytłumiony głos, który przerywają gromkie brawa. Patrzymy się na siebie z zaskoczeniem. Brodata gęba wynurza się z czeluści, a uśmiech zawiązuje mu się wręcz na czubku głowy.
- Co im powiedziałeś – pytamy jednocześnie.
- Że na pokładzie czeka na nich ciepłe śniadanie i kawa – pada lakoniczna odpowiedź.
- A wiedzą, że za opłatą? - w brązowych wielkich oczach Anki widać troskę o los stewardess.
- No cóż... przerwali mi brawami – Marcin uśmiecha się obleśnie i zaczyna ściągać kamizelkę.

środa, 4 marca 2015

Jedno oko na Maroko

Samolot wali kołami o płytę, jakby kapitan postanowił przetestować zawieszenie starego boeinga, którym co tydzień wysyłamy turystów do Maroka. Po samolocie przechodzi szmer "ku..rw" i "ch..jów", a później rozlegają się gromkie brawa. Prawie jak w La Scali po spektaklu. Jak na rasowych turystów przystało pchamy się do wyjścia w tłumie ścierpniętych czterogodzinną podróżą pasażerów. Na tanie wakacje "arabowo" w zimie jak znalazł, więc lekka walka na łokcie jest.
- Patrz wnusiu jaki czarny pan! Jak będziesz niegrzeczny to cię zabierze – starsza pani wskazuje blondwłosemu chłopczykowi marokańskiego dispatchera. Dziecko ze strachem łapie babcię za rękę i z przerażeniem patrzy na czarnego jak heban mężczyznę, który przyjaźnie uśmiecha się do wychodzących z samolotu turystów.
- Jak się dzieciak zapyta skąd się czarni ludzie biorą, to pewnie powie, że lepią ich z asfaltu – myślę sobie, wymijając przyszłego małego rasistę i jego wiekową opiekunkę.
W terminalu trwa szał wypisywania kart wjazdowych. Ludzie gorączkowo szukają paszportów, długopisów i szeptem podpytują znajomych co oznaczają podchwytliwe sformułowania w stylu : "surname" czy "forename".... Dziwnym trafem wszystkim udaje się przekroczyć granicę. Nawet postawnemu jegomościowi, który podejrzliwie przyglądał się marokańskim celnikom i głośno wyrażał dręczące go obawy:
- Jak mi wezmą kabanosy to się powieszę!
Na szczęście celnicy nie wyglądali na głodnych, więc obyło się bez ofiar. W hali przylotów nikt nie zaczepia, strażnik siedzi jak śnięty śledź, tylko za kawę kasują dwa euro. Krzywię się słysząc cenę, ale zamawiająca przede mną Marokanka płaci bez zmrużenia okiem, więc nie marudzę tylko wyskakuję z pierwszych euraczków. Potargowałby się człowiek, ale nie ma czasu, bo rezydent pogania już do autokaru.
Transfer do hotelu przebiega mega sprawnie, bez tradycyjnego arabskiego bałaganu. Złapaliśmy tylko parę minut opóźnienia na krótką lekcję angielskiego, czekając jedną parkę, która nie widziała różnicy między słowami "arrivals" i "departures". Kwaterowanie w hotelu też ekspresowo, więc po zrzuceniu bagażu w pokoju wskakuję w buty i biegnę na trening. Plaża w Agadirze to sześć kilometrów piachu ujętego w karby niebieskiego oceanu i kostkowej promenady. Raj dla każdego biegacza.
Nastawiam się bojowo, bo bieganie po arabskiej plaży pełnej naciągaczy i sprzedawców pamiątek łatwe pewnie nie będzie. A tu zonk! Promenada przypomina wielkie sportowe boisko, pełne grających w piłkę, biegających, ćwiczących jogę i karate Marokańczyków. Ćwiczą wszyscy – starzy i młodzi, łysi i z brodami, w szortach i galabijach, faceci i kobiety. Normalnie światowy dzień sportu. Mija mnie grupa pięciu dziarsko biegnących chłopaków w kreszowych dresach z wielkim złotym logo adidasa. Podłączam się pod grupę i nieśmiało zagaduję jednego, co wygląda mi z ryja na bardziej rozgarniętego. Gość odpowiada po angielsku, że są z klubu biegowego i zostało im jeszcze dziesięć kilometrów w tempie 4,50 min/km, a kończyć będą dwa kilometry od mojego hotelu, więc śmiało mogę dołączyć. Bieg kończymy pod stadionem, gdzie chłopaki mają szatnie. Kiwam im ręką na pożegnanie, na co jeden podaje mi bidon. Z pewnymi obawami upijam mały łyk - jakiś izostar albo inne elektrolity. Oddaję gościowi butlę, a on macha ręką i mówi:
- Możesz zatrzymać do jutra. O siódmej zaczynamy trening – śniada gęba uśmiecha się zachęcająco. Kiwam głową i mruczę jakieś podziękowania, kompletnie zamurowany otwartością "dzikusów".
Tydzień wakacji mija jak z bicza trzasnął. Treningi, spacery oraz batalie z hotelowym bufetem sprawiają, że poznaję nowe możliwości moich mięśni i pojemności żołądka.
Pakujemy się z powrotem do samolotu, rozpoznając co bardziej charakterystycznych pasażerów sprzed tygodnia. Blondasek od babci ściska w rączce pokaźny miecz – pewnie wyrośnie na krzyżowca i będzie wyzwalał nas od nadmiaru Arabów, a grubas od kabanosów tęsknie wzdycha za "porządnym kotletem".
W Polsce lądujemy z przytupem, widać kapitan dorabia sobie na tirze wożąc ziemniaki i ma złe nawyki. Jak dobrze być w domu. Wciągam buty i lecę na trening, żeby zdążyć przed zapadnięciem zmroku. Rozbieganie kończę pod placem zabaw, gdzie znajome gimbusy palą fajki i piją piwo. Rozciągam się, zaczynam przysłuchiwać się dzieciakom i słyszę:
- Patrz! To ten długi ch..j, co biega! Cały tydzień go nie było!