środa, 26 listopada 2014

Dzieci nasze kochane

Przeraźliwy dźwięk telefonu wyrywa mnie z błogiego snu. Po kurw..ach rzucanych zza ściany, sąsiada również. Mam tak wrednie brzmiący i głośny dzwonek, że nie zdziwię się jak mnie kiedyś eksmitują. Ostatnio miałem dużo nocnych telefonów i widać lekkie ochłodzenie relacji sąsiedzkich. Dzwonek raźno wyje, ekran wyświetla godzinę trzecią w nocy i paskudną facjatę dzwoniącego. Nie wiem, co budzi lepiej, ale resztki snu wyparowują ze mnie w oka mgnieniu. Dziecko sąsiadów, mały mściwus, zaczyna ryczeć jak syrena alarmowa.
- Cześć!Jest taka sprawa! - sztuka rozpoczynania konwersacji nigdy nie była mocną stroną Zenka.
- No... - staram się brzmieć jak najmniej zachęcająco.
- Pilot, który miał dzisiaj w nocy jechać z grupą na jeden dzień do Berlina, idąc na podstawienie, złamał nogę – wyczuwam lekką panikę w głosie wielkiego organizatora.
- Mam mu ją zagipsować? - jestem równie wredny jak dzwonek telefonu.
- Za pół godziny podstawienie pod szkołą na Kochanowskiego, byłeś z nimi w zeszłym roku w Pradze. Autokar już po ciebie jedzie, program wysyłam na maila. Nie mam wyjścia, sorry – rozmowę kończy sygnał przerwanego połączenia.
- Może jeszcze ktoś nawalił? - rozgrzeszam rozmówcę z jego pośpiechu. Kalkulując po cichu stawkę, jaką za ten wyjazd zaśpiewam, sprawdzam nosem stan zużycia leżącej przy łóżku bielizny. Weryfikacja wypada pomyślnie, więc ubieram się bez zbędnego grzebania w szafkach. Zamiast prysznica wylewam na siebie z litr pachnidła, płuczę zęby jakimś zielonym paskudztwem, wieszam identyfikator na szyję i po dziesięciu minutach gramolę się do autokaru, przeklinając głośno Zenka i mój brak asertywności.
- Hehe – kierowca Marek wita mnie plastikowym kubeczkiem pełnym parującej smolistej esencji.
- Jedziemy ze "stonką"? – upewnia się podjeżdżając pod szkołę. W przeciwieństwie do mnie, większość kierowców i pilotów nie lubi wyjazdów z dzieciakami. Podobno brud, smród i hałas. Nie podejmuję zaczepki, kiwam tylko głową i siorbię gorącą kawę. Osobiście uwielbiam jeździć na wycieczki szkolne, czyli jak to mówią w branży ze "stonką" lub bachorami. Bałaganią i marudzą tak samo jak dorosłe grupy, ale wyjazd z dziećmi jest jak reset dla mojej zabałaganionej głowy. Przestawiam tok rozumowania i jest bomba. Dzieciakom podoba się wszystko to, co nie przechodzi podczas wyjazdów z dorosłymi. Przykładowo, hotel ma overbooking i proponuje zakwaterowanie w pokojach wieloosobowych? Standardowi turyści od razu rozpalają ognisko i chcę cię upiec na wolnym ogniu, obdzierając wcześniej ze skóry. Dzieci odwrotnie, wiwatują i pytają czy nie dałoby rady spać np. dwudziestu chłopaków w jednym pokoju? Popsuł się autokar na objazdówce i stoicie na autostradzie? Wszystkie stare dziady od razu piszą reklamacje i żądają rekompensat. Dzieci w tym czasie robią "bekowe zdjęcia na fejsa" i ogołacają z coli lodówkę na stacji benzynowej. Radość z życia jest prostą czynnością. Też kiedyś tacy byliśmy....
Przed popadnięciem w filozoficzny nastrój ratują mnie otwierające się drzwi autokaru. Rozpoczyna się najtrudniejszy etap wyjazdu, czyli zapakowanie całej rozkrzyczanej bandy do naszego pojazdu. Powinno być miło i sympatycznie, a jest z reguły nerwowo, chociaż staram się jak mogę, aby gasić pożary w zarodku. Z matczyną cierpliwością pilnuję, aby reisefieber nie zamieniła się w krwawą jatkę. Pełnię tutaj rolę bufora, między kierowcami a turystami, niczym słupek falochronu ze stoickim spokojem znoszę uderzające we mnie z każdej strony fale nerwów i krzyków. Gdyby nie było pilotów wycieczek to każdy wyjazd kończyłby się na etapie podstawienia. Kierowcy mordowaliby pasażerów lub turyści zaciukaliby kierowców.
- Kopnąć to ja go mogę, ale w dupę – mruczy, niczym budzący się wulkan, Marek. Obserwuje, podrygując niespokojnie za kierownicą, rodzica, który w trosce o bezpieczeństwo swojej pociechy sprawdza stan techniczny autokaru kopiąc nogą po oponach. Każdy kierowca jest emocjonalnie związany autokarem i krzywda jaka dzieje się jego ukochanemu busikowi odbierana jest niczym atak na jego własną osobę.
- Autokar widzę "nówka", trzeźwość OK, papiery w porządku, nie za bardzo wiem, co mam tu sprawdzać – kontrolujący nas policjant drapie się po głowie odciągając uwagę kierowcy od domorosłego rodzica-diagnosty.
- Czy dzieci mają zapewniony podczas wycieczki posiłek? – zamartwia się korpulentna kobitka ściskająca rękę chłopca, który desperacko próbuje się wyślizgnąć z maminego uścisku. Chłopak, nie dość, że wygląda jak napompowany, bliski pęknięcia czerwony balon, to jeszcze obładowany jest plecakiem, z którego wystają dwie wielkie butelki fanty i zapas chipsów na najbliższy miesiąc. Mały grubasek wyrywa się i wierzga nogami, chcąc dołączyć do kolegów, którzy zajęli już miejsca z tyłu autobusu i rzucają się paluszkami.
- Planujemy dwudaniowy obiad w środku dnia – uspokajam mamę. 
- Dobrze, że zdążyłem przeczytać program - chwalę się w myślach i patrzę nerwowo w kierunku Marka, czy dostrzegł fruwające po autokarze chrupki.. Za rozdeptane na podłodze pojazdu jedzenie kodeks kierowcy przewiduje, dla złapanego na gorącym uczynku delikwenta, karę śmierci. Z reguły udaje się wynegocjować zamianę wyroku na sprzątanie autokaru, ale ile się trzeba przy tym nagadać to wiedzą tylko piloci wycieczek.
- Czy mój Pawełek jednak się naje? - matka grubaska nie daje za wygraną.
- Będzie jeszcze przerwa w McDonaldzie, gdzie będą mogli dojeść – pucułowaty chłopiec aż kwiczy z radości, a pięć litrów fanty podskakuje mu wesoło na plecach.
- Och, to super, bo nie wiem czy wystarczy mu wałówki z domu – mama żarłoka wyraźnie się rozluźnia.
- Paweł, zjesz coś później w Macu? – zagaduję małego, który wręcz ugina się pod ciężarem plecaka z żarciem, ale ochoczo kiwa obstrzyżoną na krótko głową, a na czerwonej twarzy pojawia się wielki uśmiech.
- A wiesz dokąd jedziemy? – zadaję pytanie proforma.
- Yyyyyy.... - dzieciak przerażony spogląda na matkę, która z kolei ze zmieszaniem patrzy na mnie..
- Yyyyyy... na wycieczkę szkolną – kobita próbuje ratować sytuację.
- Dokładnie! Do Berlina – uśmiecham się złośliwie wykonując ręką zapraszający gest i mały głodomór, sapiąc głośno zaczyna wspinać się ociężale po schodkach autobusu.

środa, 19 listopada 2014

Wakacje dla eksa

Pogięta szarawa kartka z grafikiem, przyklejona do porysowanego biurka, pokazywała, że kolejny czarter będę dzielił z Kisią. A właściwie to jej pasażerowie z naszymi, bo żadne z nas do Egiptu dzisiaj się nie wybierało. Przynajmniej nie tym lotem, którego listę uczestników miałem właśnie przed sobą. Gruntowne przestudiowanie stu sześćdziesięciu nazwisk doprowadziło mnie do wniosku, że żadnych VIP-ów nie mieliśmy. Przynajmniej według mnie, co znaczyło że z całą pewnością nie lecieli ani Michael Jordan, ani Obama, ani Putin. Co do pozostałych, to lepiej żeby spojrzała na listę Kisia, ale ona oczywiście się spóźniała.
- Może piecze ekstra partię ciasteczek? – oblizałem się łakomie i zacząłem nastawiać kawę. Wizualizowałem zielone plastikowe pudełko, w którym przynosiła słynne wypieki. W mojej wyobraźni byliśmy sam na sam. Znaczy pełne ciasteczek pudełeczko i ja, bo Kisia miała mnóstwo walorów, ale uroda akurat była kwestią dyskusyjną.
- Dzień dobry, dzień dobry – żywy głosik sprowadził mnie na ziemię. Pogoda ducha jaka biła od tej drobnej osóbki była wysoce zaraźliwa. Jak dobrze, że są tacy pozytywni ludzie.
- Cześć!Kawa czeka! - odpowiedziałem promiennym uśmiechem. Pudełeczko wystawało z torebki.
I głowę bym dał, że się do mnie szeroko uśmiechało.
Koleżanka siorbnęła gorącej kawy i stwierdziła:
- Ciasteczka do kawusi jak znalazł!
- A!Skuszę się na jedno – udało mi się zachować kamienną twarz i ukryć drżenie rąk, podczas gdy mój żołądek wygrywał "We are the champions...". Fortel się udał.
- Dobry! - nieprzyjemny głos przerwał mi w momencie, gdy zamierzałem sięgnąć po lotniskowy przysmak. Wzrokiem ciężkim jak walizka Norwega wracającego z zakupów w Gdańsku, próbowałem namierzyć źródło dźwięku. Z boku naszego biurka stał ponury obleśny karakan w białej koszulce na ramiączkach i czerwonych szortach. Z wakacyjnym outfitem perfekcyjnie komponowały się japonki na włochatych stopach, wystający spod koszulki piwny brzuch i złoty łańcuch na grubym karku. Gość miał z półtora metra wzrostu, ale widać było, że zainwestował w karnet na siłownię i jakiś lewy steryd.. Poszło mu w bary, bo był szerszy niż wyższy, a całości dopełniała mała łysa głowa, tatuaż na prawym bicepsie i tępy wyraz twarzy.
- Słucham – nawet nie siliłem się na uprzejmość.
- Kciałem zmienić te... no... eee... nazwisko – wydukał biało-czerwony troglodyta.
- Zapraszam do urzędu stanu cywilnego – na lotnisku nie ma litości.
- Hehe, ale osobę też kciałem zamienić... - przebrany za turystę goryl miał wakacyjny luz.
- Czyli będzie pan podróżował z inną osobą niż jest w tym momencie wpisana do rezerwacji? - chłodno i oficjalnie, bo wciąż nie mogłem się przekonać do patafiana.
- No!Lachę mam nową – zaczęły się zwierzenia.
- Gratuluję. Poproszę zgłoszenie rezerwacji i paszport Pana nowej lachy – jechałem już na granicy chamstwa, ale opasłemu neandertalczykowi w ogóle to nie przeszkadzało. Kisia umoczyła usta w kawie i z nieukrywanym niesmakiem wpatrywała się w rude kędziory, wystające spod pachy mojego rozmówcy. Upewniłem się, że ciasteczka spokojnie czekają na mnie w pudełku, a w zasięgu wzroku nie ma żadnego z żarłocznych koordynatorów lotów. Teren był czysty, więc już z większym spokojem skasowałem karakana dwieście złotych i rozpocząłem proces zamiany uczestnika w jego rezerwacji.
- Co ty kur..wa robisz?! - ten wrzask nie był skierowany do mnie, ale podskoczyłem ze strachu.
Przenikliwy głos należał do filigranowej brunetki, która krzycząc histerycznie okładała troglodytę przezroczystą reklamówką wypełnioną srebrnymi pakunkami.
- To moje wakacje! - furia pierwszego ataku osłabła i dziewczyna zwróciła się moim kierunku. Była cała zapuchnięta od płaczu i ewidentnie potrzebowała urlopu. Westchnąłem ciężko czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
- Ten ch..uj poznał wczoraj w klubie tą dziunię i zabiera ją na urlop zamiast mnie – wszystkie akty dramatu powoli układały się w logiczną całość. Kilka metrów od nas stała rzeczona dziunia. Według paszportu, który wręczył mi neandertalczyk, wybranka jego serca miała osiemnaście lat. Obcisła miniówa i blond włoski - żuła gumę i gadała przez telefon.
- Ale beka!Mówię ci! - wyglądała na słodką idiotkę, ale z tego co mówiła do słuchawki, wynikało że zachowuje dość trzeźwą ocenę sytuacji.
Spojrzałem na zgłoszenie rezerwacji i przypięte do niego potwierdzenie wpłaty.
- Czemu nie mogło trafić na Kisię? - pomyślałem i rzuciłem na nią ukradkowym spojrzeniem. Siedziała z rozdziawioną buzią obserwując rozgrywającą się na naszych oczach rodzinną tragedię. Jej wrodzony optymizm i radość życia gdzieś się ulotniły, a przecież w powietrzu wciąż wisiało niewypowiedziane przez nikogo pytanie. Świadomy, że właśnie rozpętuję wojnę, niczym początkujący aktor nabrałem w płuca powietrza, chcąc wypowiedzieć moją kwestię jednym tchem, rzucić się pod biurko i bezpiecznie przeczekać wybuch granatu, który miał za chwilę eksplodować.
- Więc..., eee – zacząłem od potknięcia.
- Na zgłoszeniu jest podpis Pana, potwierdzenie zapłaty jest również wystawione na Pańskie nazwisko, co oznacza, że jest Pan zgłaszającym i może dobierać osoby do rezerwacji według swojego widzimisię – prawie się udusiłem, ale poszło bez zająknięcia.
- Ale ja zapłaciłam za swoją część rezerwacji – w podkrążonych oczach brunetki malowało się autentyczne przerażenie.
- A czy posiada Pani potwierdzenie zapłaty? – wciąż tliła się w nas malutka nadzieja.
- No nie.... bo dałam mu pieniądze i on płacił w biurze – wyrok zapadł.
- Bardzo mi przykro – wyjątkowo nie udawałem.
- Kanapki nam chu..ju zrobiłam!! Udław się nimi!! – brunetka rzuciła w drapiącego się właśnie po brzuchu goryla reklamówką ze srebrnymi pakunkami, po czym złapała walizkę i z wysoko uniesioną głową pomaszerowała w kierunku wyjścia z terminalu.
Kisia zrezygnowanym gestem podsunęła pudełko z ciasteczkami w moją stronę.
Facet pozbierał z ziemi rozsypane kanapki, rozpakował jedną i z pełnymi ustami zwrócił się do wciąż rozmawiającej przez telefon dziuni.
- Skończ pier...dolić! Jedziemy na wakacje!

środa, 12 listopada 2014

SPA

Wiesz co to jest thalasso spa? - Zenek patrzy na mnie z wyższością dłubiąc długopisem w uchu. Kurdupel ma metr siedemdziesiąt w kapeluszu, a tak się napuszył od tej swojej mądrości, że prawie rysuje łysą głową sufit swojej kanciapy, zwanej szumnie biurem podróży.
- Spa, gdzie zamiast w chlorze moczysz dupę w morskiej wodzie -zakładam mądrali koszykarską "czapę".
- A ty skąd wiesz? - Zenuś zerka na mnie podejrzliwie i zaczyna ssać końcówkę długopisu. W czarno-białym świecie macho mordercy bywanie w tego typu przybytkach klasyfikuje faceta jednoznacznie.
- Moja kosmetyczka ma w czymś takim gabinet - dorzucam pełną szuflę do pieca i jakby tego było mało wykonuję dłonią kobiecy gest sprawdzania lakieru na paznokciach. Lekko skośne oczy właściciela biura robią się wielkie jak cebule, szczęka lekko opada odsłaniając nierówne zęby, a sam Zenek kurczy się z przerażenia.
- Byłem kiedyś z grupą, stąd wiem - lituję się i przerywam testowanie granic zenkowej homofobii.
- Uff - oddech ulgi aż porusza pożółkłymi firankami w oknach i rozsiewa po oblepionym kolorowymi plakatami biurze odór trawionego kebaba.
- No.... to thalasso będzie atrakcją drugiego dnia wyjazdu - Zenek szybko wstaje po nokaucie, odkłada wylizany długopis i dziarsko kontynuuje odprawę. Otoczeni czosnkowymi oparami pogrążamy się w fachowej dyskusji. Grupa była wymagająca, więc dobrze było omówić każdy szczegół przed wyjazdem. Z doświadczenia wiedziałem, że muszę z wszystkimi pytaniami zdążyć przed sosem czosnkowym, który powoli zmierzał ku zenkowej wątrobie. Gotowy do natychmiastowej ewakuacji, zadawałem dużo pytań, wiedząc, że za chwilę w biurze pojawi się substancja, przy której zapach trawionego kebaba będzie niczym francuskie perfumy i nikt nie będzie w stanie przebywać z Zenkiem w jednym pomieszczeniu.
- On jest dość specyficzny - ostrzegała kiedyś znajoma pilotka – ale wyjazdy organizuje super.
Spa było więcej niż zajebiste. Ujęta w karby granitowych basenów morska woda zapraszała do relaksu. Zapraszał również włoski właściciel, który szerokim uśmiechem powitał naszą grupę w wejściu.
W miarę jak wytaczaliśmy się z autokaru, jego uśmiech zaczął lekko blaknąć, a zamienił się w grymas strachu, gdy pięciu gości wyjęło fujary i zaczęło lać do kamiennej donicy z bambusem. Toaletę w autobusie zarzygał nam pan dyrektor Sławek, który leżał teraz w przejściu i postękiwał, gdy wychodzący kopali go po przyjacielsku w wielkie dupsko.
- Don't worry - próbowałem pocieszać załamanego Włocha, ale chyba nie usłyszał, bo zagłuszał mnie charkot, jaki wydawała z siebie blond piękność, która przyssała się do drugiej doniczki. Zapamiętałem ją jak wchodziła do autokaru z wielkim campari w ręku. Teraz, głośno charcząc, zapełniała donicę czerwoną cieczą, która wartką strugą tryskała jej z gardła. Pijane w sztok koleżanki robiły jej zdjęcia, zanosząc się przy tym szaleńczym śmiechem.
Reszta grupy błyskawicznie wyrywała recepcjonistom szlafroki oraz klapki i rzuciła się w kierunku basenów. Przypominaliśmy wycieczkę ze szpitala psychiatrycznego - ubrani w białe szlafroki ludzie zataczają się po korytarzu i drą japy w niebogłosy. Nasza szalona, rzucająca kur..wami procesja dotarła do krawędzi basenu wypełnionego wodą przypominającą spienione mleko.
- Ciekawe ile osób mi się utopi? - pozwoliłem sobie na chwilę refleksji i sprawdziłem czy mam pod ręką numer polisy. W tym samym momencie zobaczyłem czterdzieści osób w szlafrokach, które w ekwilibrystycznych pozach leci w kierunku spienionej tafli. Obserwujący nas właściciel złapał się za głowę.Wszyscy skaczący wpadali w bulgoczącą wodę po uszy, oprócz jednej laski, która wyglądała jakby usiadła na wodzie. Po wykonaniu w powietrzu efektownego rozkroku wpadła do basenu i zatrzymała się na powierzchni niczym Jezus. Cudu jednak nie uświadczyliśmy. Jej twarz była samym bólem, a woda wokół pociemniała od krwi. Dziewczyna usiadła kroczem na murku, ukrytym dziesięć centymetrów pod powierzchnią wody. Po chwili zemdlała i nieprzytomna osunęła się do wody.
- Chciałeś, to masz - pokręciłem głową strofując sam siebie i razem z ratownikiem zaczęliśmy wyciągać dziewczynę z basenu. Wokół trwała damsko - męska wojna na ręczniki. Popychany przez pijanych walczących, którzy wydawali bojowe okrzyki w stylu "zajeb jej!", czułem się jak sanitariusz na polu bitwy. Położyliśmy kobietę na posadzce z ręcznikiem w kroku. Laska krwawiła i jęczała z bólu, którego nie był w stanie zneutralizować nawet alkohol krążący w jej ciele. 
- Dobrze, że to nie był żaden facet - wypadek obudził we mnie szowinistę. Ratownik zdawał się myśleć podobnie, bo nerwowo macał się po przyrodzeniu.
Obsługa uruchomiła włoski model postępowania w sytuacjach nagłych, a ja z niepokojem zastanawiałem się czy kobieta zdąży się wykrwawić. Ratownik wezwał recepcjonistę, ten zadzwonił po właściciela. Każdy z nich poświęcił pięć minut na oglądanie zakrwawionego ręcznika i mimowolne manualne sprawdzanie czy ich własne jajka są na swoim miejscu. Wezwali pogotowie, które przyjechało po piętnastu minutach. Sanitariusze zaczęli akcję od kontemplowania całkowicie już czerwonego ręczniczka. Następnie stwierdzili, że do wyjścia jest ponad dwieście metrów, a przepisy zabraniają im nosić chorych tak daleko na noszach. Właściciel wpadł na pomysł, że karetka może wjechać prawie pod sam basen wjazdem przeciwpożarowym, tylko musi podjechać z drugiej strony miasteczka. Dało nam to czas na znalezienie klucza, ale przynajmniej stało się jasne, że jeżeli dziewczyna do tej pory nie umarła, to raczej będzie z nią dobrze. Sanitariusze zapakowali w końcu poszkodowaną do ambulansu, a ja zadzwoniłem do ubezpieczalni. Na basenowym pobojowisku zapadła błoga cisza. Wojownicy przenieśli się do strefy saun, skąd dobiegały dzikie wrzaski. Wokół walały się klapki, ręczniki i szlafroki oraz kilka bezwładnych ciał.
- Relax! - wskazałem ręką na tych chrapiących na leżakach, którzy nie dali już rady kontynuować zabawy Właściciel machnął ręką i pociągnął mnie w kierunku wyjścia, gdzie nasz włoski kierowca kończył właśnie sprzątać autokar. Szybkie liczenie zebranych pustych butelek pokazało spożycie rzędu 0,7 litra na łebka. Zważywszy na fakt, że dojazd do spa zajął nam półtorej godziny, był to niezły wynik.
- Foto, foto - kierowca wręczył mi komórkę pokazując ręką, że chce zdjęcie na tle góry pustych flaszek i wielkiej dupy wciąż słodko śpiącego pana dyrektora Sławka.

czwartek, 6 listopada 2014

Statek miłości

Nazywają je "statkami miłości". Pewnie nazwa "maszynka do robienia kasy" nie sprawdziłaby się z marketingowego punktu widzenia, ale byłaby najbliższa prawdzie. Trzeba jednak oddać, że sam pomysł jest genialny. Nie wiem kto i kiedy wymyślił tzw. cruise ships, czyli po naszemu wycieczkowce, ale nieziemski łeb na karku ów człowiek musiał posiadać. Idea biznesu jest banalnie prosta. Wabisz ludzi niską ceną i atrakcyjną trasą rejsu, a jak uzbierasz pięć tysięcy naiwniaków, to zamykasz ich w stalowej puszce i wysyłasz na pełne morze. Odcinasz od świata, internetu, telefonów i doisz przez tydzień z kasy, a na koniec wypuszczasz na ląd gołych jak świętych tureckich. Sztuką jest przeprowadzić dojenie na tyle umiejętnie, by lektura, przedstawianej na koniec rejsu długaśnej listy wydatków, skłoniła przerażonego pasażera do konkluzji, iż było warto spłukać się do suchej nitki. Armatorzy pracują więc w pocie czoła, gdyż w idealnym świecie statków miłości nie ma miejsca na niedoróby, które mogłyby powstrzymać wartki strumień pieniędzy płynący z kieszeni pasażerów. Każdy detal tego przedsięwzięcia musi być wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju, począwszy od odwiedzanych portów przez dobór alkoholi do szerokiego uśmiechu obsługi.
Kolos o poetyckiej nazwie, zacumowany u nabrzeża starego miasta w Genui, robi niesamowite wrażenie, gdy na koniec zwiedzania miasta pijemy z grupą kawę w porcie. Nawet Pani Krysia z podziwu cmoka wyszminkowanymi ustami. Do tej pory narzekała, że gorąco, że wyświetlane po drodze filmy nudne, że fotele w autokarze niewygodne. Widok białego olbrzyma na tle genueńskich wzgórz usianych kolorowymi domami odebrał jej jednak mowę
- Piękny kur..wa, piękny – nasze myśli ubiera w słowa Pan Kazik, który mimo faktu, że nie minęło południe, delektuje się już czwartym piwkiem. Konsumpcja włoskiego Perroni odsłania duszę wrażliwca ukrytą pod wielkim piwnym brzuszyskiem.
Szturm na pokład naszej wyspy luksusu zaczynamy równo o trzynastej. Wzmocnieni włoskim espresso i pozbawieni ciężaru bagaży (obsługa w uniformach odebrała je od nas od razu przy wejściu), dołączamy do pięciotysięcznego tłumu atakujących. Tworzymy międzynarodową, barwną mieszkankę, która bezpardonowo walczy na łokcie, pchając się niemiłosiernie do wrót lepszego świata, które otwiera szeroko uśmiechnięty marynarz w liberii. Są wśród nas smutni Rosjanie w kozakach i płaszczach (u nich już zima), skoncentrowani Azjaci w adidaskach (mają napięty program, więc wygoda przede wszystkim), naburmuszeni Niemcy ubrani w trekkingowe ciuchy (taka wersja a'la lepszy dres) i wyelegantowani uśmiechnięci południowcy (okularki, żele i modne ciuchy – będzie się działo na pokładzie). Jako polska nacja jesteśmy w mniejszości, ale nadrabiamy bezczelnością i sprytem. Pan Kazik ciągnie grupę przejściem przeznaczonym tylko i wyłącznie dla okrętowych vipów.
- No problem, no problem – odpycha, wielką jak talerz łapą, interweniującego pracownika obsługi. Cztery piwa, oprócz wrażliwości na piękno tego świata obudziły w nim organizatora i poliglotę. Trzymając się spoconych pleców naszego specjalisty od ścinania kolejek, wpadamy do holu, gdzie odbywa się pierwsze strzyżenie frajerów. Dostajemy do ręki drinka, a zewsząd otaczają nas uśmiechnięte twarze tzw. konsultantów. Atmosferę spokojnego i eleganckiego rautu podkreśla jeszcze stylizowany na rzymskie forum hol i elegancko ubrani kelnerzy.
- Pakiet all inclusive? A może ultra pakiet za pół ceny lub dwadzieścia drinków w cenie czternastu? Komplet trzech wycieczek w cenie dwóch? - okazja goni okazję, a kasa leci...
Nasze zamówienie na dwadzieścia pakietów ultra all inclusive sprawia, iż uśmiech obsługującego nas Indonezyjczyka jest tak szeroki, że wręcz zawiązuje mu się w kokardkę na czubku głowy.
- Raz się żyje – podsumowuje nasze zakupy za kilka tysięcy euro Kazik i gestem wszechwładnego maharadży przywołuje kelnera z tacą drinków.
Na pokładzie wita nas olbrzymi kolorowy bufet, pełen śródziemnomorskich specjałów a obsługa wręcza każdemu gościowi talerz o powierzchni małego lotniska. Pan Kaziu natychmiast poluzowuje pasek u spodni, a jego brzuszysko zaczyna podrygiwać jakby rozgrzewając się przed walką.
- Tego jedzenia jest stanowczo za dużo – pani Krysia odzyskała mowę.
- To usiądźmy tylko na kawę z ciastkiem – za moim ciepłym uśmiechem kryje się jadowity wąż.
- Nie, nie... coś tu skubnę – nasza etatowa maruda rzuciła się do bufetu.
Po dwóch godzinach i trzech talerzach na głowę później, ku radości kucharzy i kelnerów, opuszczamy restaurację i udajemy się do naszych ekskluzywnych kabin na zasłużoną poobiednią drzemkę. Stąpając po miękkich korytarzowych dywanach, męska część grupy wychwala restauracyjne steki, a panie zastanawiają się czy przystojny barman, który patrzył na mnie z nienawiścią, gdy trzeci raz zamawiałem kolejkę dwudziestu piw, ma żonę.
Odprowadzam kolejnych uczestników do ich pokoi, a na koniec rzucam się na wygodne łóżko w mojej kabinie. Ponad doba na nogach... ależ jestem zmęczony! Przez otwarty balkon słyszę gwar włoskiego portowego miasta. Zamykam oczy i odpływam w krainę snów, z której brutalnie wyrywa mnie dzwonek telefonu.
- Przyszedł do nas Murzyn i coś chce od męża! – pani Krysia krzyczy spanikowanym głosem do słuchawki. W tle słychać męskie głosy.... i powtarzane przez stewarda zdanie: "Is everything allright, sir?"
- To osoba opiekująca się Państwa kabiną, pyta się czy wszystko w porządku – z trudem powstrzymuję się od śmiechu.
- Tak, tak, wręcz wspaniale – rozpromienia się się maruda i dodaje – tylko tego jedzenia na bufecie jest za dużo!