Nazywają je "statkami
miłości". Pewnie nazwa "maszynka do robienia kasy"
nie sprawdziłaby się z marketingowego punktu widzenia, ale byłaby
najbliższa prawdzie. Trzeba jednak oddać, że sam pomysł jest
genialny. Nie wiem kto i kiedy wymyślił tzw. cruise ships, czyli po
naszemu wycieczkowce, ale nieziemski łeb na karku ów człowiek
musiał posiadać. Idea biznesu jest banalnie prosta.
Wabisz ludzi niską ceną i atrakcyjną trasą rejsu, a jak uzbierasz
pięć tysięcy naiwniaków, to zamykasz ich w stalowej puszce i
wysyłasz na pełne morze. Odcinasz od świata, internetu, telefonów i doisz przez tydzień
z kasy, a na koniec wypuszczasz na ląd gołych jak świętych
tureckich. Sztuką jest przeprowadzić dojenie na tyle umiejętnie,
by lektura, przedstawianej na koniec rejsu długaśnej listy
wydatków, skłoniła przerażonego pasażera do konkluzji, iż było
warto spłukać się do suchej nitki. Armatorzy pracują więc w pocie czoła, gdyż w
idealnym świecie statków miłości nie ma miejsca na niedoróby,
które mogłyby powstrzymać wartki strumień pieniędzy płynący z
kieszeni pasażerów. Każdy detal tego przedsięwzięcia musi być
wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju, począwszy od odwiedzanych
portów przez dobór alkoholi do szerokiego uśmiechu obsługi.
Kolos o poetyckiej
nazwie, zacumowany u nabrzeża starego miasta w Genui, robi
niesamowite wrażenie, gdy na koniec zwiedzania miasta pijemy z grupą
kawę w porcie. Nawet Pani Krysia z podziwu cmoka wyszminkowanymi
ustami. Do tej pory narzekała, że gorąco, że wyświetlane po
drodze filmy nudne, że fotele w autokarze niewygodne. Widok białego
olbrzyma na tle genueńskich wzgórz usianych kolorowymi domami
odebrał jej jednak mowę
- Piękny kur..wa, piękny
– nasze myśli ubiera w słowa Pan Kazik, który mimo faktu, że
nie minęło południe, delektuje się już czwartym piwkiem.
Konsumpcja włoskiego Perroni odsłania duszę wrażliwca ukrytą pod
wielkim piwnym brzuszyskiem.
Szturm na pokład naszej
wyspy luksusu zaczynamy równo o trzynastej. Wzmocnieni włoskim
espresso i pozbawieni ciężaru bagaży (obsługa w uniformach
odebrała je od nas od razu przy wejściu), dołączamy do
pięciotysięcznego tłumu atakujących. Tworzymy międzynarodową,
barwną mieszkankę, która bezpardonowo walczy na łokcie, pchając
się niemiłosiernie do wrót lepszego świata, które otwiera
szeroko uśmiechnięty marynarz w liberii. Są wśród nas smutni
Rosjanie w kozakach i płaszczach (u nich już zima), skoncentrowani
Azjaci w adidaskach (mają napięty program, więc wygoda przede
wszystkim), naburmuszeni Niemcy ubrani w trekkingowe ciuchy (taka
wersja a'la lepszy dres) i wyelegantowani uśmiechnięci południowcy
(okularki, żele i modne ciuchy – będzie się działo na
pokładzie). Jako polska nacja jesteśmy w mniejszości, ale nadrabiamy
bezczelnością i sprytem. Pan Kazik ciągnie grupę przejściem
przeznaczonym tylko i wyłącznie dla okrętowych vipów.
- No problem, no problem
– odpycha, wielką jak talerz łapą, interweniującego pracownika
obsługi. Cztery piwa, oprócz wrażliwości na piękno tego świata
obudziły w nim organizatora i poliglotę. Trzymając się spoconych
pleców naszego specjalisty od ścinania kolejek, wpadamy do holu,
gdzie odbywa się pierwsze strzyżenie frajerów. Dostajemy do ręki
drinka, a zewsząd otaczają nas uśmiechnięte twarze tzw.
konsultantów. Atmosferę spokojnego i eleganckiego rautu podkreśla
jeszcze stylizowany na rzymskie forum hol i elegancko ubrani
kelnerzy.
- Pakiet all inclusive? A
może ultra pakiet za pół ceny lub dwadzieścia drinków w cenie
czternastu? Komplet trzech wycieczek w cenie dwóch? - okazja goni
okazję, a kasa leci...
Nasze zamówienie na
dwadzieścia pakietów ultra all inclusive sprawia, iż uśmiech
obsługującego nas Indonezyjczyka jest tak szeroki, że wręcz
zawiązuje mu się w kokardkę na czubku głowy.
- Raz się żyje –
podsumowuje nasze zakupy za kilka tysięcy euro Kazik i gestem
wszechwładnego maharadży przywołuje kelnera z tacą drinków.
Na pokładzie wita nas
olbrzymi kolorowy bufet, pełen śródziemnomorskich specjałów a obsługa wręcza
każdemu gościowi talerz o powierzchni małego lotniska. Pan Kaziu
natychmiast poluzowuje pasek u spodni, a jego brzuszysko zaczyna
podrygiwać jakby rozgrzewając się przed walką.
- Tego jedzenia jest
stanowczo za dużo – pani Krysia odzyskała mowę.
- To usiądźmy tylko na
kawę z ciastkiem – za moim ciepłym uśmiechem kryje się jadowity
wąż.
- Nie, nie... coś tu
skubnę – nasza etatowa maruda rzuciła się do bufetu.
Po dwóch godzinach i
trzech talerzach na głowę później, ku radości kucharzy i
kelnerów, opuszczamy restaurację i udajemy się do naszych ekskluzywnych kabin na
zasłużoną poobiednią drzemkę. Stąpając po miękkich korytarzowych dywanach,
męska część grupy wychwala restauracyjne steki, a panie
zastanawiają się czy przystojny barman, który patrzył na mnie z
nienawiścią, gdy trzeci raz zamawiałem kolejkę dwudziestu piw,
ma żonę.
Odprowadzam kolejnych
uczestników do ich pokoi, a na koniec rzucam się na wygodne łóżko
w mojej kabinie. Ponad doba na nogach... ależ jestem zmęczony!
Przez otwarty balkon słyszę gwar włoskiego portowego miasta. Zamykam oczy i
odpływam w krainę snów, z której brutalnie wyrywa mnie dzwonek
telefonu.
- Przyszedł do nas
Murzyn i coś chce od męża! – pani Krysia krzyczy spanikowanym
głosem do słuchawki. W tle słychać męskie głosy.... i
powtarzane przez stewarda zdanie: "Is everything allright, sir?"
- To osoba opiekująca
się Państwa kabiną, pyta się czy wszystko w porządku – z
trudem powstrzymuję się od śmiechu.
- Tak, tak, wręcz
wspaniale – rozpromienia się się maruda i dodaje – tylko tego
jedzenia na bufecie jest za dużo!
Hej Simon!
OdpowiedzUsuńIle osób na cruiserze robi tak jak DiCaprio i Kate Winslet w Tytanicu? ;)
Ale że trzymają się za ręce na dziobie? :-) :-)
OdpowiedzUsuń...parują szyby w samochodach... ;)
OdpowiedzUsuńParujących szyb nie widziałem, co najwyżej słyszałem jęki w kabinach...
OdpowiedzUsuń