czwartek, 6 listopada 2014

Statek miłości

Nazywają je "statkami miłości". Pewnie nazwa "maszynka do robienia kasy" nie sprawdziłaby się z marketingowego punktu widzenia, ale byłaby najbliższa prawdzie. Trzeba jednak oddać, że sam pomysł jest genialny. Nie wiem kto i kiedy wymyślił tzw. cruise ships, czyli po naszemu wycieczkowce, ale nieziemski łeb na karku ów człowiek musiał posiadać. Idea biznesu jest banalnie prosta. Wabisz ludzi niską ceną i atrakcyjną trasą rejsu, a jak uzbierasz pięć tysięcy naiwniaków, to zamykasz ich w stalowej puszce i wysyłasz na pełne morze. Odcinasz od świata, internetu, telefonów i doisz przez tydzień z kasy, a na koniec wypuszczasz na ląd gołych jak świętych tureckich. Sztuką jest przeprowadzić dojenie na tyle umiejętnie, by lektura, przedstawianej na koniec rejsu długaśnej listy wydatków, skłoniła przerażonego pasażera do konkluzji, iż było warto spłukać się do suchej nitki. Armatorzy pracują więc w pocie czoła, gdyż w idealnym świecie statków miłości nie ma miejsca na niedoróby, które mogłyby powstrzymać wartki strumień pieniędzy płynący z kieszeni pasażerów. Każdy detal tego przedsięwzięcia musi być wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju, począwszy od odwiedzanych portów przez dobór alkoholi do szerokiego uśmiechu obsługi.
Kolos o poetyckiej nazwie, zacumowany u nabrzeża starego miasta w Genui, robi niesamowite wrażenie, gdy na koniec zwiedzania miasta pijemy z grupą kawę w porcie. Nawet Pani Krysia z podziwu cmoka wyszminkowanymi ustami. Do tej pory narzekała, że gorąco, że wyświetlane po drodze filmy nudne, że fotele w autokarze niewygodne. Widok białego olbrzyma na tle genueńskich wzgórz usianych kolorowymi domami odebrał jej jednak mowę
- Piękny kur..wa, piękny – nasze myśli ubiera w słowa Pan Kazik, który mimo faktu, że nie minęło południe, delektuje się już czwartym piwkiem. Konsumpcja włoskiego Perroni odsłania duszę wrażliwca ukrytą pod wielkim piwnym brzuszyskiem.
Szturm na pokład naszej wyspy luksusu zaczynamy równo o trzynastej. Wzmocnieni włoskim espresso i pozbawieni ciężaru bagaży (obsługa w uniformach odebrała je od nas od razu przy wejściu), dołączamy do pięciotysięcznego tłumu atakujących. Tworzymy międzynarodową, barwną mieszkankę, która bezpardonowo walczy na łokcie, pchając się niemiłosiernie do wrót lepszego świata, które otwiera szeroko uśmiechnięty marynarz w liberii. Są wśród nas smutni Rosjanie w kozakach i płaszczach (u nich już zima), skoncentrowani Azjaci w adidaskach (mają napięty program, więc wygoda przede wszystkim), naburmuszeni Niemcy ubrani w trekkingowe ciuchy (taka wersja a'la lepszy dres) i wyelegantowani uśmiechnięci południowcy (okularki, żele i modne ciuchy – będzie się działo na pokładzie). Jako polska nacja jesteśmy w mniejszości, ale nadrabiamy bezczelnością i sprytem. Pan Kazik ciągnie grupę przejściem przeznaczonym tylko i wyłącznie dla okrętowych vipów.
- No problem, no problem – odpycha, wielką jak talerz łapą, interweniującego pracownika obsługi. Cztery piwa, oprócz wrażliwości na piękno tego świata obudziły w nim organizatora i poliglotę. Trzymając się spoconych pleców naszego specjalisty od ścinania kolejek, wpadamy do holu, gdzie odbywa się pierwsze strzyżenie frajerów. Dostajemy do ręki drinka, a zewsząd otaczają nas uśmiechnięte twarze tzw. konsultantów. Atmosferę spokojnego i eleganckiego rautu podkreśla jeszcze stylizowany na rzymskie forum hol i elegancko ubrani kelnerzy.
- Pakiet all inclusive? A może ultra pakiet za pół ceny lub dwadzieścia drinków w cenie czternastu? Komplet trzech wycieczek w cenie dwóch? - okazja goni okazję, a kasa leci...
Nasze zamówienie na dwadzieścia pakietów ultra all inclusive sprawia, iż uśmiech obsługującego nas Indonezyjczyka jest tak szeroki, że wręcz zawiązuje mu się w kokardkę na czubku głowy.
- Raz się żyje – podsumowuje nasze zakupy za kilka tysięcy euro Kazik i gestem wszechwładnego maharadży przywołuje kelnera z tacą drinków.
Na pokładzie wita nas olbrzymi kolorowy bufet, pełen śródziemnomorskich specjałów a obsługa wręcza każdemu gościowi talerz o powierzchni małego lotniska. Pan Kaziu natychmiast poluzowuje pasek u spodni, a jego brzuszysko zaczyna podrygiwać jakby rozgrzewając się przed walką.
- Tego jedzenia jest stanowczo za dużo – pani Krysia odzyskała mowę.
- To usiądźmy tylko na kawę z ciastkiem – za moim ciepłym uśmiechem kryje się jadowity wąż.
- Nie, nie... coś tu skubnę – nasza etatowa maruda rzuciła się do bufetu.
Po dwóch godzinach i trzech talerzach na głowę później, ku radości kucharzy i kelnerów, opuszczamy restaurację i udajemy się do naszych ekskluzywnych kabin na zasłużoną poobiednią drzemkę. Stąpając po miękkich korytarzowych dywanach, męska część grupy wychwala restauracyjne steki, a panie zastanawiają się czy przystojny barman, który patrzył na mnie z nienawiścią, gdy trzeci raz zamawiałem kolejkę dwudziestu piw, ma żonę.
Odprowadzam kolejnych uczestników do ich pokoi, a na koniec rzucam się na wygodne łóżko w mojej kabinie. Ponad doba na nogach... ależ jestem zmęczony! Przez otwarty balkon słyszę gwar włoskiego portowego miasta. Zamykam oczy i odpływam w krainę snów, z której brutalnie wyrywa mnie dzwonek telefonu.
- Przyszedł do nas Murzyn i coś chce od męża! – pani Krysia krzyczy spanikowanym głosem do słuchawki. W tle słychać męskie głosy.... i powtarzane przez stewarda zdanie: "Is everything allright, sir?"
- To osoba opiekująca się Państwa kabiną, pyta się czy wszystko w porządku – z trudem powstrzymuję się od śmiechu.
- Tak, tak, wręcz wspaniale – rozpromienia się się maruda i dodaje – tylko tego jedzenia na bufecie jest za dużo!






4 komentarze:

  1. Hej Simon!

    Ile osób na cruiserze robi tak jak DiCaprio i Kate Winslet w Tytanicu? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale że trzymają się za ręce na dziobie? :-) :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. ...parują szyby w samochodach... ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Parujących szyb nie widziałem, co najwyżej słyszałem jęki w kabinach...

    OdpowiedzUsuń