- Dla mnie rybę i zupę
– beztrosko ustalam najważniejszy moment dzisiejszego dnia na
lotnisku, czyli skład pracowniczego obiadu.
- Nie bierzesz dwóch?! -
głos Kisi jest pełen zdumienia, ale ja głupi, zauroczony wizją
panierowanego dorsza z frytkami, ignoruję ten wyraźnie ostrzegawczy
sygnał.
- Weź jeden, dojem sobie
później w chacie – w końcu biegacze nie powinni się obżerać,
a ostatnio biegam kilometrów jak profesjonalny zawodnik.
Dziesięć minut później
wpadam na lotnisko i odruchowo, ale wciąż beztrosko, zerkam na
tablicę odlotów. Momentalnie uświadamiam sobie mój błąd.
Taaa.... powinienem zamówić trzy obiady. Przy wylocie do Hurghady
widnieje lakoniczna informacja o opóźnieniu. Nie trzydzieści
minut, nie trzy godziny, ale najzwyczajniej w świecie "OPÓŹNIONY",
czyli innymi słowy: "samolotu nie ma i nikt nie wie kiedy
będzie". Niestety pasażerowie nie rozumieją jak ciężko jest
znaleźć wolną maszyną w szczycie sezonu.
- Co z tym samolotem?! –
zaczyna drzeć mi się nad uchem jakiś nerwus w słomkowym
kapeluszu.
Dojrzał w tłumie moją
firmową koszulę i zdecydowanie przystąpił do ataku.
- Czekamy na informację
od linii lotniczej, a po jej otrzymaniu niezwłocznie Państwu ją
przekażemy- niczym dobrze wyszkolony komandos nie daję się
zaskoczyć.
- To proszę się
dowiedzieć!To są jakieś jaja! – właściciel kapelusza
podskakuje przy naszym stanowisku, wymachując łapami niczym
wściekły goryl. Dobrze, ze gabaryt nie ten, bo by trzeba było
dzwonić po Gucwińskich.
- Już dzwonię do linii
lotniczej i zaraz będziemy wszystko wiedzieć – mówię spokojnie i z uśmiechem na twarzy,
a oczy Kisi robią się ze zdumienia wielkie jak spodki. Puszczam do niej oczko i
z namaszczeniem wybieram numer komórki do przechodzącego obok
koordynatora lotów. Formułek grzecznościowych używam tyle jakbym
dzwonił co najmniej do prezesa Lufthansy, ale widzę, że Słomkowy
Kapelusz rozdziawił gębę ze zdumienia, więc teatrzyk zadziałał.
W końcu zadaję koledze pytanie dotyczące losów naszej opóźnionej
Hurghady.
- Jesteśmy w czarnej
dupie i słońca nie widać – słyszę w odpowiedzi.
- Dział operacyjny
pracuje w pocie czoła nad rozwiązaniem tego problemu. Podamy
kolejną informację w ciągu godziny – informuję sapiącego
goryla, który wciąż nerwowo podrygując, odchodzi w kierunku ostatnich
wolnych krzesełek w hali. Pasażerowie tłoczą się jak śledzie w
puszce, ale wyjątkowo nikt nas nie atakuje. Widać nie każdy zna
lotniskową definicję słowa "OPÓŹNIONY".
Zabieramy się z Kisią
za panierowanego dorsza, kiedy info ogłasza, że start samolotu
opóźni się o dwanaście godzin, w związku z czym pasażerowie
proszeni są o udanie się do odprawy, a następnie z kartami
pokładowymi prosto do autobusów, które zawiozą ich do hoteli.
Wylot przewidziany jest na trzecią w nocy, co z mojej perspektywy oznacza, że dojadania
w domu tak szybko nie będzie. Na moje nieszczęście nie o to w tym wszystkim chodzi.
Wszyscy spragnieni
wakacji pasażerowie, niczym rzymska falanga, rzucają się w
naszym kierunku. Przełykam szybko ostatni kęs obiadu i wstaję
gotowy stawić czoła rozjuszonemu tłumowi. Krzykom i groźbom nie
ma końca. Mimo mojej wrednie wyglądającej gęby, wszyscy chcą się
ze mną spotykać, nie wiem tylko dlaczego, każdy umawia się w
sądzie.
Zapakowanie do czterech
autokarów stu sześćdziesięciu wściekłych pasażerów jest
przedsięwzięciem najłagodniej mówiąc karkołomnym. Używanie
siły fizycznej i przymusu bezpośredniego jest zabronione. Pozostaje
tylko kiwać głową, przyznawać rację największym krzykaczom i
mimo uszu puszczać groźby i obelgi. Jesteśmy odpowiedzialni za
powstałe opóźnienie, mamy wyciągać z kieszeni i oddawać
pieniądze, a także cofać czas. Niektórzy chcą nas wieszać, inni wsadzać do
więzienia, a jeszcze inni namawiają do linczu. Ogólnie jest
wesoło, tylko trzeba się zdystansować. Praca w turystyce trochę pozbawia empatii. Większość z nas ma
skórę grubą jak u nosorożca, więc nie dajemy się wyprowadzić z
równowagi, tylko sprawnie ładujemy całą krzyczącą bandę do
autobusów. Na końcu brakuje nam czteroosobowej rodziny. Dzwonię na
numer podany w rezerwacji i dość obcesowo pytam, czy zamierzają
się pojawić na transferze. W odpowiedzi słyszę roześmiany męski głos:
- Wzięliśmy sobie
hotel, tutaj, blisko lotniska.
- Linia lotnicza zapewnia
Państwu zakwaterowanie, ale w wybranych hotelach. Nikt nie zwróci
kosztów noclegu, który sami sobie Państwo zarezerwowali –
tłumaczę spokojnie.
- Panie! O trzy stówy
nie będziemy się kłócić! – pada zaskakująca odpowiedź wesołka.
Zaznaczam na liście, że
trzeba będzie im załatwić jakieś fajne miejsca, w końcu ludzkie
odruchy są zjawiskiem tak rzadkim, że trzeba je doceniać. Daję kierowcy hasło do odjazdu i ostatnia grupa udaje się do hotelu. Może nie do końca takiego jaki sobie wymarzyli. ale łóżka mają na pewno wygodniejsze niż lotniskowe krzesełka w hali odlotów.
Kilka godzin później można zaczerpnąć oddechu. Pasażerowie w hotelu, a
pozostałe loty bez opóźnień. Adrenalina opada, więc reszta
wieczoru i nocy zapowiada się miło i spokojnie. Pozwalam sobie
nawet sprawdzić wzrokiem, czy z torby Kisi nie wystaje czasami
słynne pudełeczko z ciastkami.
- Nie wylecą o trzeciej!
- Tomek rzuca teczkę na nasze biurko. Dochodzi 22:00. Chłopak ma
podkrążone oczy pełne czerwonych żyłek. Lato dla jednych oznacza
wakacje, a dla drugich zapierdziel po dwadzieścia godzin na dobę.
- A o której? - pytam
ostrożnie i zastanawiam się jednocześnie, ile kawy mamy w szafce.
- Nie wiadomo, ta maszyna
znowu się popsuła i stoi w Egipcie – wzdycha ciężko koordynator.
- Przynajmniej się
wyśpią – nie marnując czasu wyciągam listę rezerwacji i telefon.
Wybieram numer do
pierwszej rodziny od góry kartki i zbolałym głosem mówię o
powiększającym się opóźnieniu, a później optymistycznym tonem
informuję, że nie muszą pojawiać się w nocy na lotnisku, tylko
czekać na dalsze informacje. Spodziewam się steku wyzwisk i wybuchu
agresji, ale w odpowiedzi słyszę zaspany płaczliwy głos:
- Dzwonicie po nocach!
Dajcie mi się kur..wa wyspać! To są wakacje!
są paxy i paxy...
OdpowiedzUsuń