środa, 10 grudnia 2014

Trzy stówy

- Dla mnie rybę i zupę – beztrosko ustalam najważniejszy moment dzisiejszego dnia na lotnisku, czyli skład pracowniczego obiadu.
- Nie bierzesz dwóch?! - głos Kisi jest pełen zdumienia, ale ja głupi, zauroczony wizją panierowanego dorsza z frytkami, ignoruję ten wyraźnie ostrzegawczy sygnał.
- Weź jeden, dojem sobie później w chacie – w końcu biegacze nie powinni się obżerać, a ostatnio biegam kilometrów jak profesjonalny zawodnik.
Dziesięć minut później wpadam na lotnisko i odruchowo, ale wciąż beztrosko, zerkam na tablicę odlotów. Momentalnie uświadamiam sobie mój błąd. Taaa.... powinienem zamówić trzy obiady. Przy wylocie do Hurghady widnieje lakoniczna informacja o opóźnieniu. Nie trzydzieści minut, nie trzy godziny, ale najzwyczajniej w świecie "OPÓŹNIONY", czyli innymi słowy: "samolotu nie ma i nikt nie wie kiedy będzie". Niestety pasażerowie nie rozumieją jak ciężko jest znaleźć wolną maszyną w szczycie sezonu.
- Co z tym samolotem?! – zaczyna drzeć mi się nad uchem jakiś nerwus w słomkowym kapeluszu.
Dojrzał w tłumie moją firmową koszulę i zdecydowanie przystąpił do ataku.
- Czekamy na informację od linii lotniczej, a po jej otrzymaniu niezwłocznie Państwu ją przekażemy- niczym dobrze wyszkolony komandos nie daję się zaskoczyć.
- To proszę się dowiedzieć!To są jakieś jaja! – właściciel kapelusza podskakuje przy naszym stanowisku, wymachując łapami niczym wściekły goryl. Dobrze, ze gabaryt nie ten, bo by trzeba było dzwonić po Gucwińskich.
- Już dzwonię do linii lotniczej i zaraz będziemy wszystko wiedzieć – mówię spokojnie i z uśmiechem na twarzy, a oczy Kisi robią się ze zdumienia wielkie jak spodki. Puszczam do niej oczko i z namaszczeniem wybieram numer komórki do przechodzącego obok koordynatora lotów. Formułek grzecznościowych używam tyle jakbym dzwonił co najmniej do prezesa Lufthansy, ale widzę, że Słomkowy Kapelusz rozdziawił gębę ze zdumienia, więc teatrzyk zadziałał. W końcu zadaję koledze pytanie dotyczące losów naszej opóźnionej Hurghady.
- Jesteśmy w czarnej dupie i słońca nie widać – słyszę w odpowiedzi.
- Dział operacyjny pracuje w pocie czoła nad rozwiązaniem tego problemu. Podamy kolejną informację w ciągu godziny – informuję sapiącego goryla, który wciąż nerwowo podrygując, odchodzi w kierunku ostatnich wolnych krzesełek w hali. Pasażerowie tłoczą się jak śledzie w puszce, ale wyjątkowo nikt nas nie atakuje. Widać nie każdy zna lotniskową definicję słowa "OPÓŹNIONY".
Zabieramy się z Kisią za panierowanego dorsza, kiedy info ogłasza, że start samolotu opóźni się o dwanaście godzin, w związku z czym pasażerowie proszeni są o udanie się do odprawy, a następnie z kartami pokładowymi prosto do autobusów, które zawiozą ich do hoteli. Wylot przewidziany jest na trzecią w nocy, co z mojej perspektywy oznacza, że dojadania w domu tak szybko nie będzie. Na moje nieszczęście nie o to w tym wszystkim chodzi.
Wszyscy spragnieni wakacji pasażerowie, niczym rzymska falanga, rzucają się w naszym kierunku. Przełykam szybko ostatni kęs obiadu i wstaję gotowy stawić czoła rozjuszonemu tłumowi. Krzykom i groźbom nie ma końca. Mimo mojej wrednie wyglądającej gęby, wszyscy chcą się ze mną spotykać, nie wiem tylko dlaczego, każdy umawia się w sądzie.
Zapakowanie do czterech autokarów stu sześćdziesięciu wściekłych pasażerów jest przedsięwzięciem najłagodniej mówiąc karkołomnym. Używanie siły fizycznej i przymusu bezpośredniego jest zabronione. Pozostaje tylko kiwać głową, przyznawać rację największym krzykaczom i mimo uszu puszczać groźby i obelgi. Jesteśmy odpowiedzialni za powstałe opóźnienie, mamy wyciągać z kieszeni i oddawać pieniądze, a także cofać czas. Niektórzy chcą nas wieszać, inni wsadzać do więzienia, a jeszcze inni namawiają do linczu. Ogólnie jest wesoło, tylko trzeba się zdystansować. Praca w turystyce trochę pozbawia empatii. Większość z nas ma skórę grubą jak u nosorożca, więc nie dajemy się wyprowadzić z równowagi, tylko sprawnie ładujemy całą krzyczącą bandę do autobusów. Na końcu brakuje nam czteroosobowej rodziny. Dzwonię na numer podany w rezerwacji i dość obcesowo pytam, czy zamierzają się pojawić na transferze. W odpowiedzi słyszę roześmiany męski głos:
- Wzięliśmy sobie hotel, tutaj, blisko lotniska.
- Linia lotnicza zapewnia Państwu zakwaterowanie, ale w wybranych hotelach. Nikt nie zwróci kosztów noclegu, który sami sobie Państwo zarezerwowali – tłumaczę spokojnie.
- Panie! O trzy stówy nie będziemy się kłócić! – pada zaskakująca odpowiedź wesołka.
Zaznaczam na liście, że trzeba będzie im załatwić jakieś fajne miejsca, w końcu ludzkie odruchy są zjawiskiem tak rzadkim, że trzeba je doceniać. Daję kierowcy hasło do odjazdu i ostatnia grupa udaje się do hotelu. Może nie do końca takiego jaki sobie wymarzyli. ale łóżka mają na pewno wygodniejsze niż lotniskowe krzesełka w hali odlotów.
Kilka godzin później można zaczerpnąć oddechu. Pasażerowie w hotelu, a pozostałe loty bez opóźnień. Adrenalina opada, więc reszta wieczoru i nocy zapowiada się miło i spokojnie. Pozwalam sobie nawet sprawdzić wzrokiem, czy  z torby Kisi nie wystaje czasami słynne pudełeczko z ciastkami.
- Nie wylecą o trzeciej! - Tomek rzuca teczkę na nasze biurko. Dochodzi 22:00. Chłopak ma podkrążone oczy pełne czerwonych żyłek. Lato dla jednych oznacza wakacje, a dla drugich zapierdziel po dwadzieścia godzin na dobę.
- A o której? - pytam ostrożnie i zastanawiam się jednocześnie, ile kawy mamy w szafce.
- Nie wiadomo, ta maszyna znowu się popsuła i stoi w Egipcie – wzdycha ciężko koordynator.
- Przynajmniej się wyśpią – nie marnując czasu wyciągam listę rezerwacji i telefon.
Wybieram numer do pierwszej rodziny od góry kartki i zbolałym głosem mówię o powiększającym się opóźnieniu, a później optymistycznym tonem informuję, że nie muszą pojawiać się w nocy na lotnisku, tylko czekać na dalsze informacje. Spodziewam się steku wyzwisk i wybuchu agresji, ale w odpowiedzi słyszę zaspany płaczliwy głos:
- Dzwonicie po nocach! Dajcie mi się kur..wa wyspać! To są wakacje!

1 komentarz: