środa, 14 stycznia 2015

Zielone kiszone

Z międzynarodowego tłumu turystów, tłoczących się pod każdą rzymską czy barcelońską atrakcją, najłatwiej wyławia się swojaków na słuch. Zamykasz oczy, wyciszasz umysł i nasłuchujesz, a po chwili dolatują do Twoich uszu wdzięczne słowa "Ku..wa, co za chamy się tak pchają!".
Mój kolega, wieloletni rezydent na tzw. wakacyjnych kierunkach, twierdzi zawsze, że "po skarpetach i sandałach ich poznacie". Z drugiej strony co się dziwić, przynajmniej jak się gdzieś takiemu elegantowi zdrzemnie wieczorem pod chmurką, po ciężkim boju w lobby barze, to przynajmniej pęcherza i nerek nie zaziębi. W ten sposób poznaje się doświadczonych wakacjuszy.
Jednak jak rozpoznać rodaka w hotelowej restauracji, gdzie chęć pochłonięcia całego bufetu na raz, wspólna jest wszystkim nacjom? Pchają się do "wurstów" Niemcy, Ruscy ładują kopiaste talerze "kartoszków", a Włosi szturmują "pasta station". Wszyscy w myśl zasady: "jak zapłacone, to zesram się, a zjem".
Wśród obiadowej bitwy pojawia się jednak osobnik, który za nic ma makarony czy ziemniaki. Niczym eskimoski myśliwy harpunem, swoim widelcem nakłuwa i sprawnie przerzuca z bufetu na talerz zielone podłużne kształty, a następnie podgryza kawałeczek zdobyczy, chcąc upewnić się, że wzrok go nie zawiódł. Jeżeli na twarzy tegoż myśliwego pojawi się wyraz rozczarowania, a ugryziony kęs wypluty zostanie z powrotem na talerz, to wiesz, że masz do czynienia z rodakiem.
Do tego oszukanym, bo gdzie tam anglosaskim picklom z bufetu do naszych swojskich kiszonych!
Nie wierzycie? To posłuchajcie...

USA, rok 2004
Kiedy Mały wpada z informacją, że jutro w Denver sprzedawać będą kiszone, to w kanciapie, gdzie właśnie wcinamy lunch robi się gwarno jak w ulu. Do polskiego sklepu mamy 60 kilometrów, więc zaczyna się giełda zapisów, kto z kim jedzie lub ile komu kupi. W USA tradycji kiszenia ogórków nie ma, a zielonych pał, które tu sprzedają, ukisić się w żaden sposób nie da. Wyjeżdżamy z Małym jeszcze przed świtem, chcąc zdystansować konkurencję. Zajeżdżamy na sklepowy parking, który o tej godzinie powinien świecić pustką, a zawalony jest samochodami jak na jakiś wyprzedażach.
- O f..ck! - Mały przechodzi na angielski. W końcu siedzi tu dwa lata, więc miał czas się poduczyć.
- Za czym taka kolejka? - zwracam się do niskiego wąsatego faceta w bluzie Nuggetsów, którego od wejścia do sklepu dzieli jakieś czterdzieści nerwowo drobiących nogami osób.
- No jak to za czym? Za kiszonymi! - mruczy wrogo Wąsacz, lustrując z przerażeniem skrzynki na pace naszego pickupa.

Lotnisko w Polsce, rok 2011.
Siedzimy z Niebieską i spijamy kawę. To znaczy ja spijam, bo Niebieska "tej trucizny nie tyka" i dystyngowanie moczy usta w zielonej miksturze o podejrzanym zapachu. Wyjątkowo powstrzymuję się od złośliwych komentarzy, bo zbliża się do nas zaaferowana kobitka ze świeżo zrobioną trwałą. Mocna opalenizna, złota biżuteria, eleganckie ciuchy – czuję przez skórę nadchodzące kłopoty. Niebieska chyba też, bo szybko dopija zielone paskudztwo, wstaje i przyjaznym uśmiechem wita ewidentnie zestresowaną "paksicę", która ściska w garści vouchery podróżne.
- Czy mogę przewieźć w bagażu to? - przejęta kobitka okazuje się nieszkodliwa, odkłada papiery i wyciąga z torby wielki słój kiszonych ogórków, z dumą stawiając go na blacie.
Zaglądam przez ramię Niebieskiej, która otwiera dokumenty podróżne wielbicielki ogórków. Najlepszy hotel na wyspie, zapłacone 6000 zł za osobę, tydzień z all inclusive.
- Po co Pani ten ogóry? – pytamy jednocześnie, a kobitka czerwieni się nagle.
- No wiecie Państwo... mąż lubi sobie tak pochrupać!

Czechy, rok 2015, wyjazd narciarski
Grupa wczoraj nieźle popiła i nastroje na śniadaniu są lekko mówiąc słabe.
- Wszędzie kminek – pan Kaziu ze stolika narzeka na czeską kuchnię. Podnosi na wysokość twarzy pajdę chleba i przygląda się jej podejrzliwie, szukając wszechobecnych ciemnych ziarenek kminku, którym rzeczywiście Czesi przyprawiają wszystko oprócz kawy.
- No, i pomidorów nie dają – zmęczonym głosem wtóruje mu miłośnik warzyw - pan Grzesiu. Wczoraj kierowcy znaleźli u nich pod siedzeniem dwie puste flaszki 0,7 i całą reklamówkę zgniecionych puszek po piwie, więc nic dziwnego, że dzisiaj łakną witamin. W duchu dziwię się, że delikwenci w ogóle wstali. A już fakt, że są w stanie mówić świadczy, że mam do czynienia z zawodowcami, którzy wiedzą, że na nartach najważniejsze jest "smarowanie".
- Patrzcie chłopaki co mam! Pokroicie sobie i kanapeczka od razu lepiej smakuje - do stolika malkontentów energicznie podchodzi pani Ania i z hukiem stawia słoik kiszonych ogórków. Na napuchniętych twarzach skacowanych imprezowiczów pojawia się szeroki uśmiech, a zaropiałe oczka rozświetla błysk radości. Patrzę smętnym wzrokiem na moją kanapkę z salami i zaczyna brakować mi na niej czegoś zielonego...

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten post to jak miód na moje uszy, balsam na moje oczy i kiszony ogórek na moją suchą kanapkę...... znane mi są osobniki, które próbowały wwozić do Meksyku kilka puszek paprykarza szczecińskiego - naszego narodowego specjału i jednocześnie niedocenianej broni biologicznej na wnuków Montezumy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Paprykarz, kabanos, ogor i zolodkowa lub ktoras z farbowanych soplic - nasze all inclusive :-)

      Usuń