Z międzynarodowego tłumu
turystów, tłoczących się pod każdą rzymską czy barcelońską
atrakcją, najłatwiej wyławia się swojaków na słuch. Zamykasz
oczy, wyciszasz umysł i nasłuchujesz, a po chwili dolatują do
Twoich uszu wdzięczne słowa "Ku..wa, co za chamy się tak
pchają!".
Mój kolega, wieloletni
rezydent na tzw. wakacyjnych kierunkach, twierdzi zawsze, że "po
skarpetach i sandałach ich poznacie". Z drugiej strony co się
dziwić, przynajmniej jak się gdzieś takiemu elegantowi zdrzemnie
wieczorem pod chmurką, po ciężkim boju w lobby barze, to
przynajmniej pęcherza i nerek nie zaziębi. W ten sposób poznaje
się doświadczonych wakacjuszy.
Jednak jak rozpoznać
rodaka w hotelowej restauracji, gdzie chęć pochłonięcia całego
bufetu na raz, wspólna jest wszystkim nacjom? Pchają się do
"wurstów" Niemcy, Ruscy ładują kopiaste talerze
"kartoszków", a Włosi szturmują "pasta station".
Wszyscy w myśl zasady: "jak zapłacone, to zesram się, a
zjem".
Wśród obiadowej bitwy
pojawia się jednak osobnik, który za nic ma makarony czy ziemniaki.
Niczym eskimoski myśliwy harpunem, swoim widelcem nakłuwa i
sprawnie przerzuca z bufetu na talerz zielone podłużne kształty, a
następnie podgryza kawałeczek zdobyczy, chcąc upewnić się, że
wzrok go nie zawiódł. Jeżeli na twarzy tegoż myśliwego pojawi
się wyraz rozczarowania, a ugryziony kęs wypluty zostanie z
powrotem na talerz, to wiesz, że masz do czynienia z rodakiem.
Do tego oszukanym, bo
gdzie tam anglosaskim picklom z bufetu do naszych swojskich kiszonych!
Nie wierzycie? To
posłuchajcie...
USA, rok 2004
Kiedy Mały wpada z
informacją, że jutro w Denver sprzedawać będą kiszone, to w
kanciapie, gdzie właśnie wcinamy lunch robi się gwarno jak w ulu.
Do polskiego sklepu mamy 60 kilometrów, więc zaczyna się giełda
zapisów, kto z kim jedzie lub ile komu kupi. W USA tradycji kiszenia
ogórków nie ma, a zielonych pał, które tu sprzedają, ukisić się
w żaden sposób nie da. Wyjeżdżamy z Małym jeszcze przed świtem,
chcąc zdystansować konkurencję. Zajeżdżamy na sklepowy parking,
który o tej godzinie powinien świecić pustką, a zawalony jest
samochodami jak na jakiś wyprzedażach.
- O f..ck! - Mały
przechodzi na angielski. W końcu siedzi tu dwa lata, więc miał
czas się poduczyć.
- Za czym taka kolejka? -
zwracam się do niskiego wąsatego faceta w bluzie Nuggetsów,
którego od wejścia do sklepu dzieli jakieś czterdzieści nerwowo
drobiących nogami osób.
- No jak to za czym? Za
kiszonymi! - mruczy wrogo Wąsacz, lustrując z przerażeniem
skrzynki na pace naszego pickupa.
Lotnisko w Polsce, rok
2011.
Siedzimy z Niebieską i
spijamy kawę. To znaczy ja spijam, bo Niebieska "tej trucizny
nie tyka" i dystyngowanie moczy usta w zielonej miksturze o
podejrzanym zapachu. Wyjątkowo powstrzymuję się od złośliwych
komentarzy, bo zbliża się do nas zaaferowana kobitka ze świeżo
zrobioną trwałą. Mocna opalenizna, złota biżuteria, eleganckie
ciuchy – czuję przez skórę nadchodzące kłopoty. Niebieska
chyba też, bo szybko dopija zielone paskudztwo, wstaje i przyjaznym
uśmiechem wita ewidentnie zestresowaną "paksicę", która
ściska w garści vouchery podróżne.
- Czy mogę przewieźć w
bagażu to? - przejęta kobitka okazuje się nieszkodliwa, odkłada
papiery i wyciąga z torby wielki słój kiszonych ogórków, z dumą
stawiając go na blacie.
Zaglądam przez ramię
Niebieskiej, która otwiera dokumenty podróżne wielbicielki
ogórków. Najlepszy hotel na wyspie, zapłacone 6000 zł za osobę, tydzień z
all inclusive.
- Po co Pani ten ogóry?
– pytamy jednocześnie, a kobitka czerwieni się nagle.
- No wiecie Państwo...
mąż lubi sobie tak pochrupać!
Czechy, rok 2015, wyjazd
narciarski
Grupa wczoraj nieźle
popiła i nastroje na śniadaniu są lekko mówiąc słabe.
- Wszędzie kminek –
pan Kaziu ze stolika narzeka na czeską kuchnię. Podnosi na wysokość
twarzy pajdę chleba i przygląda się jej podejrzliwie, szukając
wszechobecnych ciemnych ziarenek kminku, którym rzeczywiście Czesi
przyprawiają wszystko oprócz kawy.
- No, i pomidorów nie
dają – zmęczonym głosem wtóruje mu miłośnik warzyw - pan Grzesiu. Wczoraj
kierowcy znaleźli u nich pod siedzeniem dwie puste flaszki 0,7 i
całą reklamówkę zgniecionych puszek po piwie, więc nic dziwnego, że dzisiaj łakną witamin. W duchu dziwię
się, że delikwenci w ogóle wstali. A już fakt, że są w stanie
mówić świadczy, że mam do czynienia z zawodowcami, którzy
wiedzą, że na nartach najważniejsze jest "smarowanie".
- Patrzcie chłopaki co
mam! Pokroicie sobie i kanapeczka od razu lepiej smakuje - do stolika
malkontentów energicznie podchodzi pani Ania i z hukiem stawia słoik
kiszonych ogórków. Na napuchniętych twarzach skacowanych
imprezowiczów pojawia się szeroki uśmiech, a zaropiałe oczka
rozświetla błysk radości. Patrzę smętnym wzrokiem na moją
kanapkę z salami i zaczyna brakować mi na niej czegoś zielonego...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen post to jak miód na moje uszy, balsam na moje oczy i kiszony ogórek na moją suchą kanapkę...... znane mi są osobniki, które próbowały wwozić do Meksyku kilka puszek paprykarza szczecińskiego - naszego narodowego specjału i jednocześnie niedocenianej broni biologicznej na wnuków Montezumy.
OdpowiedzUsuńPaprykarz, kabanos, ogor i zolodkowa lub ktoras z farbowanych soplic - nasze all inclusive :-)
Usuń