Przyszedł sezon.... w turystyce to coś jak żniwa w rolnictwie. Posty będę zamieszczał teraz nieregularnie, bo pojawiła się wredna, złośliwa i wymagająca Pani Praca. I wygląda na to, że zostanie ze mną do września...... Lubimy się, ale to szorstka przyjaźń, z dużym dystansem i bez różowych okularów.
Stoisz u bram subiektywnie złośliwego bloga, który co środę poprawia moje, a czasami też Twoje samopoczucie. Piszę o turystyce widzianej oczami ludzi popychających we właściwym kierunku tornado, zwane ruchem turystycznym. Spotkacie tu wakacyjnych troglodytów, zakamuflowanych wariatów, zgorzkniałych idealistów i funkcjonujących alkoholików, bo przecież wakacje są dla każdego...
poniedziałek, 20 kwietnia 2015
środa, 15 kwietnia 2015
Witamina
- No co się śmiejesz?!
Sraczkę mam! - wygłaszam oficjalny komunikat, widząc kpiące
spojrzenie, którym Ewa wita mnie, gdy kolejny raz wracam z hotelowej
toalety. Trochę zbyt głośno podzieliłem się gnębiącym mnie
nieszczęściem, bo siedzący obok nas facet zaczyna przyglądać mi
się z lekkim obrzydzeniem. Klasyczny lew basenowy, wystrojony w
nieskazitelnie białe wdzianko szczelnie opinające wystający
brzuszek i podkreślające czerwoną opaleniznę . Czeka tak jak my,
na transfer na lotnisko i chroni się przed karaibskim upałem w
klimatyzowanym hotelowym lobby.
- Jak tak dalej pójdzie
to zabraknie papieru w kiblu – uświadamiam wszystkim obecnym skalę
męczącego mnie zjawiska. Ewa puka się palcem w czoło i pokazuje
mi, abym się już nie odzywał. Facet szepcze coś do ucha swojej
towarzyszki, a ta rzuca mi pogardliwe spojrzenie znad wściekle
czarnych rzęs.
- Znikąd współczucia –
myślę sobie i skupiam się na odczytywaniu sygnałów, jakie do
spółki ze zwieraczami przesyłają mi moje jelita. Trzeba być
podwójnie czujnym, bo wróg stoi u bram. Jednocześnie przypominam
sobie jakie brudne łapy miał ten rybak, który częstował mnie
wczoraj świeżymi krewetkami na ostatniej dzikiej plaży, na jakiej
zatrzymaliśmy się przed zakończeniem naszego objazdu Dominikany.
Chyba potem pożałował swojej wielkoduszności, bo zeżarłem mu
prawie pół siatki. A teraz cierpię.... Próbuję zająć umysł
czymś innym niż myślenie o gównie i porządkuję w głowie
świeże, jak te nieszczęsne krewetki, wspomnienia z kończącego
się właśnie wyjazdu. Przejechaliśmy ponad tysiąc kilometrów,
szukając miejsc i ludzi nieskażonych wirusem masowej turystyki.
Luksusowe resorty z all inclusive zamieniliśmy na podejrzane
noclegownie ze śniadaniem w ulicznych comedorach, uprzątnięte
plaże pełne leżaków na dzikie łachy piachu, a zorganizowane
wycieczki na wąskie ścieżki zapomnianych szlaków.
- Jak się Państwu
podobała Dominikana? - Ewa zaczyna konwersację z hotelowym macho,
próbując zatrzeć negatywne wrażenie, jakie wywarły na siedzącej
obok nas parce moje zwierzenia.
- Och, wie pani.
Rewelacja! Hotel przecudowny! Przepyszne jedzenie, alkoholu do oporu.
Rzuci się parę dolarów i kelnerzy skaczą wokół człowieka, aż
się miło robi – lew basenowy rzuca mi pełne wyższości
spojrzenie. W odpowiedzi wywalam na stolik lekko brudnawe stopy w
zajechanych japonkach i zamykając oczy, z uwagą zaczynam
przysłuchiwać się rozmowie.
- A mieli Państwo okazję
trochę pozwiedzać? – Ewa niczym wytrawny ambasador walczy o
uratowanie resztek stosunków dyplomatycznych.
- O tak! Z tym , że my
nie lubimy odwiedzać sztampowych miejsc, pełnych turystów. Na
wyjazdach szukamy soli życia – facet potoczył wokół dumnym
wzrokiem, a ja ze zdumieniem otworzyłem jedno oko, czekając w
napięciu na dalszy ciąg monologu. Właściciel białego wdzianka
nie przypominał Toniego Halika.
- To co Państwo
widzieli? Saonę? Wodospady? - kontynuuje konwersację Ewa i
dyskretnie próbuje zepchnąć moje nogi ze stolika.
- Nie! Nie! My
zdecydowaliśmy się zobaczyć Dominikanę od kuchni. Wykupiliśmy
wycieczkę do miejsc, gdzie żyją lokalsi i widać prawdziwe życie
– w głosie lwa słychać nieskrywaną dumę.
- Wow! A gdzie
konkretnie? - Ewa już jawnie podpuszcza faceta.
- No...eeee.... Najpierw
było Hi..Hi – poszukiwacz soli życia zaczyna się czerwienić.
- Higuey? Takie miasto z
katedrą? - staram się być pomocny, ale gość kompletnie mnie ignoruje.
- Następnie pojechaliśmy
odwiedzić karaibską szkołę pod palmami. Ale wszystko to nic, przy tym
czego doświadczyliśmy na końcu – facet jest autentycznie
podekscytowany. Wstrzymuję w napięciu oddech.
- Do hotelu wracaliśmy
autobusem krytym strzechą, kierowca puścił "Jesteś szalona",
a obsługa polewała nam rum krzycząc : "Witamina! Witamina!".
Mówię pani, prawdziwy karaibski folklor.
środa, 8 kwietnia 2015
Odprawa bezbiletowa
- Pan już pracuje? -
pytanie zaskakuje mnie w momencie jak wciągam przez głowę firmową
koszulę. Przeciskam przez służbowe wdzianko swój wielki
poczochrany łeb i zaspanymi oczkami lustruję ciekawskiego
niecierpliwca. Duży, starszawy facet w kapeluszu w maskujące
ciapki, markowym polarze, goreteksowych spodniach i trekkingowych
butach. Całości dopełniają wodoodporna teczka na dokumenty i
przeciwsłoneczne okulary, które wsadził na nos mimo późnej pory.
- Ani chybi jakiś
niespełniony komandos, co siedmiodniowy wyjazd all inclusive odbiera
w kategoriach survivalowej przygody. Dobrze, że wpierw zapytał, a
nie rzucił od razu granatem – moje przemyślenia zachowuję dla siebie i z namaszczeniem
odpalam komputer.
- W czym mogę Panu
pomóc? – koszulę mogę mieć wymiętą, oczy podkrążone i włos
zwichrzony, ale standardy trzymam zawsze i mimo środka nocy staram się, aby w moim zachęcającym uśmiechu było jak najmniej ironii. Komandos wyciąga z
teczki plik papierów.
- Podrukowałem wszystko
co było – informuje mnie głośno i toczy wokół dumnym wzrokiem.
Przyszedłem godzinę
przed czasem, terminal jest pusty, więc z nudów jestem wręcz gotów
zacząć bić brawo. Sterta papierów ma ze trzy centymetry.
Dostrzegam dziesięć stron warunków umowy, potwierdzenie opcji, potwierdzenie
rezerwacji, opis hotelu, korespondencję mailową z biurem, vouchery,
nawet druk reklamacyjny. Z całej kupy świstków wyciągam voucher
hotelowy i potwierdzenie ubezpieczenia.
- Ten papierek pokaże
Pan w hotelu, z tego skorzysta w razie choroby, a do odprawy
zapraszam z samym dowodem – odsuwam pozostałe druki, wśród
których zauważam kartę zatytułowaną "Jak nie zgubić się
na lotnisku".
- Czyli do odprawy z
dowodem i z tym? - komandos zręcznie wyłuskuje z całego bałaganu
pięciostronicową rozpiskę lotu.
- Z samym dowodem –
kręcę przecząco głową.
- Czyli najpierw kładę
to, a później dowód? - dziadek twardo trzyma się planu.
- Kartkę z lotem może
Pan schować – widzę jak w oczach pasażera zaczyna pojawiać się
panika.
- To z czym mam iść do
tej odprawy? - w głosie komandosa pojawia się agresja, a ja z obawą
zaczynam przyglądać się jego wypchanemu wojskowemu plecakowi.
- Najlepiej z samym
dowodem – konsekwentnie rujnuję całą misternie zaplanowaną procedurę.
- To po co ja to wszystko
drukowałem? - rozpacz dziadka jest autentyczna.
- Nigdy nie wiadomo... zawsze będzie można zrobić ognisko, jakby w hotelu było za zimno – nie mogę sobie odmówić małej przyjemności.
- A to czemu służy? –
dziadek zrezygnowany odłożył papiery, ale dorwał się do leżących
na blacie zawieszek bagażowych.
- Wpisuje Pan imię,
nazwisko i zawiesza na rączce.
Facet wyciąga grubą jak
moja noga łapę, przymierza do niej zawieszkę i z przerażeniem
stwierdza:
- Ale na moją rękę się
nie zmieści!
środa, 1 kwietnia 2015
Wal-Mart
Prezenter telewizyjny
Jarosław Kuźniar prowadzi biuro podróży organizujące egzotyczne
wyprawy. Oprócz standardowego ludzkiego powiewu zawiści, fakt ten, nie wywołał
u mnie wielkich emocji. Facet ma kasę, niech ją topi. Kto bogatemu
zabroni? Ot, taka warszawska fanaberia. Jednak informacja o tym, że
na prywatne wakacje wybiera kierując się zasadą: "Im mniej
rodaków wokół tym lepiej", wzbudziła już mój szacunek. Sam
postępuję podobnie, niemniej prowadząc biuro podróży, jakoś
staram się mojej niechęci do rodaków za granicą nie upubliczniać.
A tu proszę gość ma jaja, żeby powiedzieć wprost, że działając
w sektorze usług turystycznych, turystów nie cierpi. Pełen
ekshibicjonizm duchowy i szczerość do bólu. Podwójny szacun
dla, zaryzykuję nieśmiało, kolegi z branży.
Za to porada jak tanio
podróżować po USA sprawiła, że serce zabiło mi szybciej, a w
oku zakręciła się łza nostalgii. Dla niewtajemniczonych
przypomnę, że Pan Jarosław doradza kupno sprzętu turystycznego na
miejscu, w amerykańskiej sieci sklepów Wal-Mart, a następnie jego
zwrot po zakończonej wyprawie. Wystarczy powiedzieć, że nam dany
produkt nie pasował. Szast prast! Sklep odbiera towar, oddaje
pieniądze i można wracać z pełnym portfelem do Polski. Rada, jakby
nie było, warta kilkaset dolców.
W tzw. "stanach"
spędziłem ponad dwa lata. Jak tak liczę na szybko, to na podróżach
zeszło ponad pół roku, a resztę spędziłem w pracy od rana do
nocy, a czasami i od rana do rana. Każdego zarobionego dolara
traktowałem z nabożną czcią jaka przysługuje najwyższemu
wcieleniu boga Mamony. Reżim finansowy narzuciłem okrutny. Większa
część zielonych szła do skarbonki, a pozostała przeznaczana była
na podróże. Sponsorem każdego wyjazdu, trochę wbrew swojej woli, niemniej był Wal-Mart.
Zasada zwrotu
niechcianych towarów w tej amerykańskiej sieci jest tak absurdalnie
prosta, że do dziś nie do końca w nią wierzę. Pierwszą rzeczą
jaką tam oddałem był rower. Jako powód podałem brak informacji,
iż nie jest on dostosowany do osób powyżej dwóch metrów wzrostu,
co miało w moim przypadku skutkować kontuzją dolnego odcinka
kręgosłupa. Do dziś pamiętam wytrzeszczone jak cebule oczy
pracownicy sklepu, która z przerażeniem słuchała moich chrząknięć
i z niemym zachwytem podziwiała moje ekwilibrystyczne pozy, którymi
chciałem podkreślić jak bardzo skrzywdziło mnie trzymiesięczne
używanie podstępnego roweru. No ale spróbujcie powiedzieć "Oddaję
rower z powodów zdrowotnych" używając tylko zwrotów "How
are you?" i "My name is Simon".
Blender oddałem już bez
większych problemów, inkasując oprócz pełnego zwrotu kupon
rabatowy na kolejne zakupy. To był bonus za pilną naukę
angielskiego, dzięki której mogłem przedstawić wzruszającą
historię mojej ośmioosobowej rodziny, która co ranek kłóci się o
koktajl, gdyż zbyt mała pojemność urządzenia nie pozwala
zaserwować wszystkim śniadania w jednym czasie. Oczywiście
upewniłem się wcześniej, iż sklep nie oferuje egzemplarza o
większej pojemności.
Eskimoski śpiwór, który
przestał mi być potrzebny po powrocie z Yellowstone, oddawałem
opowiadając mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak zapach
materiału, z którego jest wykonany, przyciąga niedźwiedzie. Cały
dział obsługi klienta słuchał mnie z otwartymi ustami, a dwa dni
później słyszałem jak kasjerki szepczą do siebie: "Patrz!
To ten chłopak z Polski, co przeżył atak niedźwiedzi!"
Misia rzeczywiście widziałem, ale leżał leń na zwalonym
pniu i chrapał. I jakoś nie palił się do ataku ani na mnie, ani
na walmartowy śpiwór.
Z doświadczenia mogę
więc potwierdzić, iż Pan Jarosław nie ściemnia i towary
zakupione w Wal-Marcie można oddać bez zbędnego wysiłku, mówiąc,
że nam nie pasują. Tylko tak sobie myślę, że chyba nudno jest na
tych kuźniarowych wyprawach.
środa, 25 marca 2015
Dowód
- Pasażer podróżujący
na Wyspy Kanaryjskie musi okazać się przy checkinie ważnym dowodem
lub paszportem – tłumaczę spokojnie, a praktykantki poważnie
kiwają głowami i z tępymi minami patrzą w czarny ekran komputera.
Kręcę zrezygnowany głową.
- Słuchajcie pana, bo
same mądrości prawi – Kisia rzuca złośliwie, a następnie z
namaszczeniem wsadza do ust wielkie ciastko własnej produkcji i
bezczelnie kładzie nogi na stół. To jest jak średniowieczne
rzucenie rękawicy. Na końcu języka mam już ripostę, ale na pomoc
Kisi przychodzi wściekły dzwonek telefonu. Praktykantki podskakują
przestraszone.
- Widziałyście już w
życiu telefon? - wylewam trochę żółci na Bogu ducha winne
dziewczyny, które z przerażeniem potakują głowami. Białe
koszulki, czarne marynarki i dźwięki, które z siebie wydają,
upodobniają je do wielkich pingwinów.
- No to śmiało, nie
ugryzie – wskazuję na lekko sfatygowany aparat. Wyższa
praktykantka, okazuje się odważniejsza i nieśmiało podnosi
słuchawkę.
- Yyyyy.... - dziewczyna
rozpaczliwie próbuje się przedstawić. Po chwili zarzuca bezowocny
wysiłek i w skupieniu słucha zdecydowanego głosu w słuchawce.
- Wredna piz..a gdzieś
idzie? - patrzy na nas z niedowierzaniem i próbuje przekazać treść
rozmowy.
- Oooo! W końcu jakaś
akcja – Kisia łapie w lot. Też kiedyś była taka nieogarnięta, więc jej pewnie łatwiej. Zmienia pozycję z półleżącej na
pionową i z zaciekawieniem wychyla się zza biurka, wypatrując tak
ekspresyjnie anonsowanego pasażera. I rzeczywiście w naszym
kierunku zmierzają szybkim krokiem dwie panie.
- Nikt mi nie powiedział,
że paszport musi być ważny! - młodsza z nich od razu przystępuje
do ataku. Wzdycham ciężko, ale wyjątkowo powstrzymuję się od
komentarza i ze słodkim jak kisiowe ciasteczka uśmiechem pytam:
- A czy ma pani ważny
dowód osobisty?
- No mam! W domu! - z
moją małą pomocą, ale pani uruchamia wyłączony na czas wakacji
mózg.
- A jak daleko jest dom?
- jeszcze trochę pomagam, na wypadek gdyby nie wszystkie styki
odpaliły.
- Dwadzieścia minut od
lotniska – w oczach zapominalskiej pojawia się błysk olśnienia.
W każdym z nas podobno drzemie geniusz, tylko nie zawsze potrafimy
go obudzić.
- Do końca odprawy jest
pół godziny, więc jak się taksówkarz pośpieszy to jakoś panią
na ten lot wepchniemy – Kisia trąca mnie pod biurkiem nogą
domagając się jakiejś szpili.
- Taksówka będzie mnie
kosztowała ponad pięćdziesiąt złotych! Brat mi przywiezie –
Pani rzuca mi pełne politowania spojrzenie, odwraca się i wyciąga
komórkę. Jak widać obudziłem geniusza o profilu
matematyczno-organizacyjnym. Pingwiny kiwają głowami, a Kisia
uśmiecha się złośliwie.
- Tylko proszę pamiętać,
że o 17:00 zamykamy odprawę – rzucam za babą.
- Spokojnie, damy radę –
kobitka odchodzi w kierunku krzesełek.
Czas biegnie
nieubłaganie. Kobiety kręcą się niespokojnie na twardych
siedziskach, a brata wciąż nie widać.
- Spóźni się na bank –
podsłuchuję rozmowę dziewczyn z checkinu, gdy do terminala wpada
zdyszany, ogolony na zero chłopak w dresie i dramatycznym gestem
przekazującego pałeczkę sztafety, wręcza siostrze dokument.
Kobieta podrywa się energicznie i wymachując różowym plastikiem,
zbliża się do naszego stanowiska.
- Zapraszam jak
najszybciej do odprawy – w głębi ducha czuję ulgę i nawet coś
na kształt wdzięczności. Jakby nie było, brat dresiarz
zaoszczędził mi kupę papierkowej roboty.
- Na drugi raz tak pan
nie panikuje – kobietka rzuca czułe podziękowanie.
- Ale pan mówił, że na
Kanary tylko dowód lub paszport – mniejszy z pingwinów odzywa
się ludzkim głosem.
- Momencik! Mogę
zobaczyć?- wołam odchodzącą kobietę i wskazuję palcem na
dokument.
- Proszę – babsko
ciężko wzdycha i podaje mi swoją przepustkę do świata wakacji
- Dowodu osobistego brat
nie przywiózł? - pytam retorycznie pukając palcem w duży napis:
'PRAWO JAZDY"
środa, 18 marca 2015
Majonez
- Mamy do
przekwaterowania piętnaście osób. W sumie z pięciu hoteli –
Patrycja próbuje mówić raźnym głosem, ale wychodzi jej to nad
wyraz słabo. Patrzy ponuro w kartkę z nazwiskami szczęśliwców.
Niczego nieświadomi ludzie siedzą teraz pewnie w samolocie i
popijając drineczki przechwalają się kto mniej zapłacił za
wakacje. Taki narodowy sport.
W Sharm el Sheikh trwa obecnie jakaś wielka międzynarodowa
konferencja, overbooking goni overbooking i ogólnie jest lekki
bałagan, co oznacza zamiany hoteli i wielogodzinne kłótnie z
turystami. Ostatnio jedna rodzina poczuła zew pustyni i niczym
rasowi Beduini rozbiła w lobby całkiem profesjonalny obóz,
odmawiając zmiany hotelu. Nic nie wskórał rezydent, ani dyrektor
hotelu. Udało się ich zmiękczyć dopiero Rosjanom, którzy im
zrobili nad głową imprezę do piątej rano.
- Wszystkich wysyłamy do
Rehany. Tam nie jest tak źle, więc może nie będzie takiej
awantury jak ostatnio – Patrycja nakreśliła plan i teraz szuka
wzrokiem ochotnika, który go zrealizuje. Rezydenci zaczynają
przyglądać się z zainteresowaniem brudnej podłodze w biurze, a w
pomieszczeniu zapada grobowa cisza.
- Majonez! Ty będziesz
odpowiedzialny za kwaterunek – dziewczyna zwraca się do młodego
Egipcjanina, który mimo wszechobecnego upału siedzi pod krawatem i
w marynarce.
- Do ciarnej roboty
zawsie Muzin – chłopak uśmiecha się blado. Ma na imię Mohamed,
a ksywę zawdzięcza powtarzanemu jak mantra ostrzeżeniu, że "jak
ktoś się boi egipskiej ślaczki, to niech nie je majoneziu".
- Nie marudź! Kaśka
weźmie ich na klatę rano na spotkaniu informacyjnym – Patrycja
ucina marudzenie Majoneza i zachęcająco uśmiecha się do wielkiej
dziewczyny, która ledwo wcisnęła się w męski rozmiar służbowej
koszuli. Kasia jest wręcz stworzona do pacyfikacji niezadowolonych
turystów. Głos ma tak tubalny, że przekrzyczy największe
histeryczki, a gabarytem przerasta niejednego awanturnika, więc
rękoczyny też odpadają. Jak to opisał w reklamacji jakiś mięczak
przekwaterowany z pięciu gwiazdek z aquaparkiem do czterech z
basenem w remoncie: "Rezydentka budziła grozę. Była jak
spychacz, głuchy na nasze prośby". Kopia pisma wisiała w
biurze przez miesiąc, a Kaśka dostała wtedy premię za "wzorowe
wypełnianie obowiązków".
- Piętnaście osób to
dużo. Mohamed da sobie radę sam? - w Nowej jak widać drzemią
wielkie pokłady empatii i chęć do pracy. No ale trzeba jej
wybaczyć. Jest tutaj od tygodnia, więc ma prawo nie wiedzieć, że
ten śniady chłopak z nieśmiałym uśmiechem, jest mistrzem
manipulacji i królem krętaczy, który z każdej awantury wychodzi
obronną ręką.
- Masz rację! Musisz się
uczyć od najlepszych, więc pojedziecie razem. Samolot przylatuje o
północy – Patrycja uśmiecha się złośliwie i kończy odprawę.
Maszyna ląduje
punktualnie. Nowa nerwowo obserwuje jak Mohamed wita pierwszych
wyłaniających się z hali przylotów. Szeroki uśmiech, ciemne oczy
sarny i spokojny głos z uroczym akcentem budzą zaufanie i przyjazne
spojrzenia. Po chwili Egipcjanin jest już kumplem większości
nowo przybyłych turystów. Ludzie zmęczeni podróżą i późną
porą zajmują miejsca w autokarze i w oczekiwaniu na pozostałych
uczestników wyjazdu zapadają w pierwsze drzemki.
- Mohamed! Idziemy spać!
Powiesz przez mikrofon jak będziemy pod naszym hotelem? –
skacowany facet ze złotym łańcuchem na szyi krzyczy z tylnego
siedzenia autokaru.
Gdy autobus rusza,
większość turystów pogrążona jest w głębokim śnie.
Egipcjanin wyczytuje kolejne nazwy hoteli i nazwiska gości. Pomaga
wyciągać walizki i poklepując zaspanych po plechach, delikatnie
popycha w kierunku kolejnych recepcji.
- Ty Majonez, a ci z tego
Radissona nie mieli być przekwaterowani? - konspiracyjnym szeptem
pyta Nowa.
- Psiecieś sią –
Egipcjanin mruczy jej do ucha i wskazuje na napis Rehana, który
niczym halogenowa latarnia rozświetla czarną egipską noc.
- O kurna! Byliśmy już
tu dzisiaj trzy razy – Nowa rozpoznaje hotelowe wejście.
- Cicho! Musimy tu
psijechać jeście z jedna rodzina. Żlobimy dwa inne hotele i
wlócimy – Majonez uśmiecha się porozumiewawczo
- To ty im nic nie
mówisz? - Nowa jest w szoku i patrzy z przerażeniem na parkę,
która znika w wejściu do hotelu, nie odnotowując faktu, iż
kwaterują się w innym obiekcie niż zarezerwowali.
- Po cio ich stresować w
noci? Sią na wakacijach! - Majonez zdecydowanym ruchem wykreśla dwa
kolejne nazwiska z piętnastoosobowej listy wybrańców.
środa, 11 marca 2015
Kierownik
Budzik dzwoni i wibruje
na biurku jak szalony. Wygląda, że dzisiaj zależy mu na robocie
bardziej niż mnie. Przeklinam w głos. Jest trzecia w nocy.
Lotniskowy fenomen nigdy nie przestanie mnie dziwić. Biała koszula,
identyfikator, krótkofalówka, żółta kamizelka, żargon
niezrozumiały dla lamerów. Każdy ku..wa zazdrości. Tylko godziny
pracy jak 150 lat temu na plantacji bawełny i wypłata lekko
głodowa. No ale tego już nikt nie wie, a jakoś się sam nie
chwalę....
Po chwili w czwórkę
siedzimy w samochodzie i mkniemy przez ciemne puste ulice. Ewa
przysypia, a Anka wierci się cała wkuta, z obrzydzeniem patrząc
jak Marcin z precyzją zegarmistrza skręca wielkiego "lolka".
Widać już wjazd pod terminal, gdy chłopak nerwowo krzyczy, żebyśmy
się zatrzymali. Zjeżdżamy w zatoczkę i Marcinek wyskakuje z
samochodu rzucając:
- Dojdę spacerkiem – a
wielki skręt wystaje mu z uśmiechniętej gęby z brodą Papy
Smerfa.
- Przestałbyś palić tą
marychę przed pracą! – Ania widać wciąż mu pamięta, jak się
zjarał i wpuścił na lot do Paryża dwóch niewidomych lecących
do Barcelony. Ale była awantura!
- Nie krytykuj kobieto
rzeczy, których twój umysł nie ogarnia – Marcin ukrywa twarz w
chmurze trawowego dymu i oddala się spokojnym krokiem. Łatwo się z
nim nie pracuje....
- Debil! - krzyczy za nim
Anka. Jest tak wkurzona, że już współczuję tym, którzy będą
mieli dzisiaj nadbagaż. Piętnaście minut później siedzimy na
checkinach i odprawiamy pierwszych zaspanych pasażerów. Dyskretnie
siorbię gorącą kawę, drukuję kolejne zawieszki i kątem oka
obserwuję moich współtowarzyszy niedoli. Krzysiu tłumaczy jakiejś
grubej babie, że 110 litrowy plecak nie przejdzie jako bagaż
podręczny, Anka wypisuje kolejne kwitki z opłatami na dodatkowe
kilogramy i łakomie spogląda na ogromny plecak krzysiowej baby.
Marcin ze stoickim spokojem próbuje wmówić starszemu Panu, że bez
znaczenia jest fakt, że zamiast do Dublina wydrukował mu kartę
pokładową do Alicante. Chyba za duży był ten poranny "lolek",
bo chłopak wydaje się całkowicie oderwany od rzeczywistości. Dwie
godziny mijają jak z bicza trzasnął i już trzeba biec do hali
odlotów na boarding. Pasażerowie tłoczą się przy bramkach
przeklinając naszą opieszałość. Nikt nie koduje faktu, że
zalegająca na płycie mgła wyjątkowo nie jest naszą winą.
Krzysiu zaczyna wpuszczać
paxy z Alicante. Sęk w tym, że załoga samolotu nie jest jeszcze
gotowa i zanosi się, że długo nie będzie. A na dworze lekki ziąb.
Pasażerowie w klapkach i szortach, gotowi na uderzenie hiszpańskiego
słońca, tłoczą się w ciemnym korytarzu lekko oszronionym przez
zimny lutowy poranek.
- Jak się stewardessy
nie pośpieszą to będzie bunt jak smok – myślę sobie.
- Jak będą buczeć
puścimy gaz! – Marcin czyta w moich myślach i rzuca dobre słowo
za ostatnimi pasażerami znikającymi w ciemnym tunelu. W poczuciu
dobrze spełnionego obowiązku wysyłamy Krzysia po kawę do Subwaya.
Pracująca tam Kasia kocha się w nim na zabój, więc jest nadzieja,
że kolega załatwi na lewo czarny napój bogów i nie będzie trzeba
wyskakiwać z funtów.
Chwilę relaksu
przerywają wrzaski dobiegające z tunelu. Po chwili pojawia się na
bramce przerażony chłopak z płyty lotniska. Jąkając się,
informuje nas, że pasażerowie są zmarznięci na kość i chcą
rozmawiać z menadżerem.
- Ni ch..ja – kręci
krzaczastą brodą Marcinek i upija łyk czarnej i błyszczącej jak
smoła kawy.
- No jak?! Zadzwoń po
Jill niech ich uspokoi – koleś z płyty jest nieźle
przestraszony.
- Dzisiaj twoja kolej –
uśmiecham się do Marcina lekko złośliwie, a ten obojętnie
wzrusza ramionami i zaczyna wciągać żarówiastą kamizelkę. Po
chwili staje przed nami z radiem w garści, eksponując wielki
zegarek na przegubie.
- Co wyglądam jak
kierownik? - okręca się niczym primabalerina.
- Jeszcze teczkę weź –
podsuwam mu skórzaną teką z logo firmy.
- I dla każdego paxa po
"lolku" – Anka jest lekko zbulwersowana całą maskaradą,
a chłopak z płyty patrzy oniemiały na nowo wybranego menadżera.
Marcin znika w ciemnym korytarzu.
- Niech go tam ku..wa
zatłuką – Ania trzyma kciuki za powodzenie marcinkowej misji. Po
chwili wrzaski z korytarza milkną, słychać przytłumiony głos,
który przerywają gromkie brawa. Patrzymy się na siebie z
zaskoczeniem. Brodata gęba wynurza się z czeluści, a uśmiech
zawiązuje mu się wręcz na czubku głowy.
- Co im powiedziałeś –
pytamy jednocześnie.
- Że na pokładzie czeka
na nich ciepłe śniadanie i kawa – pada lakoniczna odpowiedź.
- A wiedzą, że za
opłatą? - w brązowych wielkich oczach Anki widać troskę o los
stewardess.
- No cóż... przerwali
mi brawami – Marcin uśmiecha się obleśnie i zaczyna ściągać
kamizelkę.
środa, 4 marca 2015
Jedno oko na Maroko
Samolot wali kołami o
płytę, jakby kapitan postanowił przetestować zawieszenie starego
boeinga, którym co tydzień wysyłamy turystów do Maroka. Po
samolocie przechodzi szmer "ku..rw" i "ch..jów",
a później rozlegają się gromkie brawa. Prawie jak w La Scali po
spektaklu. Jak na rasowych turystów przystało pchamy się do
wyjścia w tłumie ścierpniętych czterogodzinną podróżą
pasażerów. Na tanie wakacje "arabowo" w zimie jak
znalazł, więc lekka walka na łokcie jest.
- Patrz wnusiu jaki
czarny pan! Jak będziesz niegrzeczny to cię zabierze – starsza
pani wskazuje blondwłosemu chłopczykowi marokańskiego dispatchera. Dziecko ze strachem łapie babcię za rękę i z przerażeniem
patrzy na czarnego jak heban mężczyznę, który przyjaźnie
uśmiecha się do wychodzących z samolotu turystów.
- Jak się dzieciak
zapyta skąd się czarni ludzie biorą, to pewnie powie, że lepią
ich z asfaltu – myślę sobie, wymijając przyszłego małego
rasistę i jego wiekową opiekunkę.
W terminalu trwa szał
wypisywania kart wjazdowych. Ludzie gorączkowo szukają paszportów,
długopisów i szeptem podpytują znajomych co oznaczają
podchwytliwe sformułowania w stylu : "surname" czy
"forename".... Dziwnym trafem wszystkim udaje się przekroczyć granicę. Nawet postawnemu jegomościowi, który podejrzliwie
przyglądał się marokańskim celnikom i głośno wyrażał dręczące
go obawy:
- Jak mi wezmą kabanosy
to się powieszę!
Na szczęście celnicy nie wyglądali na głodnych, więc obyło się bez ofiar. W hali
przylotów nikt nie zaczepia, strażnik siedzi jak śnięty śledź,
tylko za kawę kasują dwa euro. Krzywię się słysząc cenę, ale
zamawiająca przede mną Marokanka płaci bez zmrużenia okiem, więc
nie marudzę tylko wyskakuję z pierwszych euraczków. Potargowałby
się człowiek, ale nie ma czasu, bo rezydent pogania już do autokaru.
Transfer do hotelu
przebiega mega sprawnie, bez tradycyjnego arabskiego bałaganu.
Złapaliśmy tylko parę minut opóźnienia na krótką lekcję
angielskiego, czekając jedną parkę, która nie widziała różnicy między słowami
"arrivals" i "departures". Kwaterowanie w hotelu
też ekspresowo, więc po zrzuceniu bagażu w pokoju wskakuję w buty
i biegnę na trening. Plaża w Agadirze to sześć kilometrów piachu
ujętego w karby niebieskiego oceanu i kostkowej promenady. Raj dla każdego biegacza.
Nastawiam się bojowo, bo
bieganie po arabskiej plaży pełnej naciągaczy i sprzedawców
pamiątek łatwe pewnie nie będzie. A tu zonk! Promenada
przypomina wielkie sportowe boisko, pełne grających w piłkę,
biegających, ćwiczących jogę i karate Marokańczyków. Ćwiczą
wszyscy – starzy i młodzi, łysi i z brodami, w szortach i
galabijach, faceci i kobiety. Normalnie światowy dzień sportu.
Mija mnie grupa pięciu dziarsko biegnących chłopaków w kreszowych
dresach z wielkim złotym logo adidasa. Podłączam się pod grupę i
nieśmiało zagaduję jednego, co wygląda mi z ryja na bardziej
rozgarniętego. Gość odpowiada po angielsku, że są z klubu
biegowego i zostało im jeszcze dziesięć kilometrów w tempie 4,50
min/km, a kończyć będą dwa kilometry od mojego hotelu, więc
śmiało mogę dołączyć. Bieg kończymy pod stadionem, gdzie
chłopaki mają szatnie. Kiwam im ręką na pożegnanie, na co jeden
podaje mi bidon. Z pewnymi obawami upijam mały łyk - jakiś izostar albo inne elektrolity. Oddaję gościowi butlę, a on macha ręką i mówi:
- Możesz zatrzymać do jutra. O
siódmej zaczynamy trening – śniada gęba uśmiecha się zachęcająco. Kiwam głową i mruczę jakieś
podziękowania, kompletnie zamurowany otwartością "dzikusów".
Tydzień wakacji mija jak
z bicza trzasnął. Treningi, spacery oraz batalie z hotelowym
bufetem sprawiają, że poznaję nowe możliwości moich mięśni i
pojemności żołądka.
Pakujemy się z powrotem
do samolotu, rozpoznając co bardziej charakterystycznych pasażerów
sprzed tygodnia. Blondasek od babci ściska w rączce pokaźny miecz
– pewnie wyrośnie na krzyżowca i będzie wyzwalał nas od nadmiaru Arabów, a grubas od kabanosów tęsknie
wzdycha za "porządnym kotletem".
W Polsce lądujemy z
przytupem, widać kapitan dorabia sobie na tirze wożąc ziemniaki i ma złe nawyki. Jak dobrze być
w domu. Wciągam buty i lecę na trening, żeby zdążyć przed
zapadnięciem zmroku. Rozbieganie kończę pod placem zabaw,
gdzie znajome gimbusy palą fajki i piją piwo. Rozciągam się,
zaczynam przysłuchiwać się dzieciakom i słyszę:
- Patrz! To ten długi
ch..j, co biega! Cały tydzień go nie było!
środa, 25 lutego 2015
Babcia
Babcia na lotnisku jest
od czasów, gdy rezerwacji dokonywało się faksem, czyli od zawsze.
I pewnie będzie jeszcze pracować długo po tym, jak mnie wywalą.
Łączy nas miłość do kawy, a dzieli niechęć do awantur. To
znaczy Babcia krzykaczy ignoruje, a ja wręcz zapraszam do
konfrontacji.
Wpadam lekkim truchtem
spóźnialskiego do terminalu i widzę przy biurku parkę, która
dziarsko nadziera się na Babcię. Otwieram ze zdumieniem oczy, bo
milczenie Pani Zosi, gdyż tak oficjalnie zwracam się do Babci,
potrafi kojąco wpłynąć na każdego furiata, więc ci przy biurku
muszą mieć niezłe ciśnienie. Pękaty facet około
pięćdziesiątki, który przypomina posturą dzika, z tym, że
zamiast kłów ma sumiaste wąsy i jego pokaźnych rozmiarów locha z
trwałą, której żaden pustynny egipski wiatr nie ruszy.
Wytrząsam do kubka
ostatnie kawowe paprochy z wymiętej tytki, wdziewam firmowe ubranko
i z zainteresowaniem przysłuchuję się wrzaskom, bezczelnie przy
tym gapiąc się na ewidentnie wkurzoną parkę. Zanosi się na udany
początek dnia.
- Powtarzam Pani, że
biuro nie poinformowało nas o konieczności posiadania ważnego
paszportu! – facet drze już na całe lotnisko, locha szlocha
spazmatycznie, a Babcia spokojnie stuka placem w zgłoszenie
rezerwacji, gdzie pod informacją o przepisach wjazdowych do Egiptu,
widnieje zamaszysty podpis. Że też musiałem się spóźnić....
- Gó...no mnie obchodzi
co podpisałem! To nasz wyjazd na trzydziestą rocznicę! Żona ma
się znaleźć w tym samolocie i koniec! Jej siostra pracuje w biurze
podróży, więc wie lepiej od Pani jakie dokumenty są wymagane! -
Babcia ignoruje dzikowy stek bzdur poparty groźnymi ruchami wąsów
i ze współczuciem przygląda się płaczącej kobiecie. Jestem już
w temacie i zaczynam kombinować jakby się tu wtrącić w dyskusję,
bo spacyfikowanie takiego głupola to rzadki rarytas.
- Siostra posiada ważny
paszport? - siła spokoju Pani Zosi sprawia, że postanawiam siedzieć
cicho i przyczajony oczekiwać na dalszy rozwój wydarzeń. Zapłakana
kobita kiwa potakująco głową.
- Ze szwagierką mam
jechać?! - facet piekli się i wymachuje grubymi łapami.
- A siostra jest podobna
do Pani? – Babcia kompletnie nie zwraca uwagi na furiata. Kobitka
przełykając łzy znowu potakuje. Czuję mrowienie w żołądku...
- Jeżeli siostra pojawi
się w ciągu czterdziestu minut z paszportem, to za opłatą dwustu
złotych zamienimy uczestnika – siła spokoju pani Zosi sprawia, że
dzik przestaje krzyczeć i tępo patrzy na żonę, która z kolei
wpatruje się załzawionymi oczami we mnie, jakby szukając
potwierdzenia, iż kiełkujący w głowie Babci plan ma jakiekolwiek
szanse powodzenia.
- Siostra nada bagaż i
uzyska kartę pokładową, ale na to kto podejdzie do kontroli
paszportowej nie mamy już wpływu – mówię najspokojniej jak
potrafię i zastanawiam się, czy czasami Babcia nie postanowiła
właśnie dzisiaj odejść z hukiem na emeryturę. Tylko czemu chce
mnie zabrać ze sobą?
- Od nas tego oczywiście
Państwo nie usłyszeli – dopowiadam stanowczo i czuję, że
mrowienie zamienia się skurcz żołądka.
Siostra pojawia się z
paszportem po trzydziestu minutach i Babcia z kamienną twarzą
dokonuje formalności. W napięciu obserwujemy jak nadają bagaż, a
później przechodzą do hali odlotów. Po chwili rozpoczyna się
boarding samolotu.
- Zosiu poje..ło cię na
starość? - pytam retorycznie przechodząc bezwiednie na ty, bo z
hali odlotów wynurza się zielona postać strażnika granicznego,
który wolnym krokiem zmierza w naszym kierunku.
- Pamiętaj idziemy w
zaparte! - Babcia chyba też ma pełno w porach.
- Wy, w tych biurach to
się naoglądacie dziwolągów. Babka leci z mężem do Egiptu i zamiast się cieszyć to ryczy
jak głupia! Co za ludzie! - wopista kręci głową i patrzy na nas
ze zdumieniem czując na twarzy nasz wielki oddech ulgi...
środa, 18 lutego 2015
Wylot z Poznania
- Kur..a! Znowu wszystko
brudne! - Kisia jest dzisiaj w wyjątkowo paskudnym humorze. Stuka
głośno naczyniami przerzucając stertę brudów w poszukiwaniu
jednego czystego kubka. Przy okazji toczy wokół zaczepnym wzrokiem
szukając winnego, na którym mogłaby wyładować ewidentnie męczące
ją napięcie. Przezornie siedzę cicho, ściskając dłońmi wielki
kubas z parującą kawą. Problem braku umytych kubków rozwiązałem
już dawno. Stosuję "wieczną dolewkę z dosypką", czyli
używam wciąż tego samego naczynia i tylko dolewam wody oraz
dosypuję kawy. Jak fusy zajmują więcej niż jedną trzecią
objętości to wysypuję cały bajzel do śmietnika i zaczynam zabawę
od nowa. Ścianki są trochę czarne, ale ma to taką zaletę, że
czasami nawet kawy nie trzeba dosypywać. Wystarczy zalać wrzątkiem
a aromat jest niczym po dwóch dużych łyżeczkach. Nawet widziałem,
że ktoś ostatnio robił mojemu kubkowi zdjęcie, ale na picie nie
ma odważnych i nikt mi go nie podkrada.
- Czy ktoś może mi
powiedzieć co to za bałagan tu macie?! - donośny głos należy do
tęgiej pani w wieku, o którym Gruby mówi, że "już bliżej
niż dalej". Kisia przerywa szukanie kubka, przeszywa kobietę
nienawistnym spojrzeniem i nabiera w płuca powietrza do ciętej
riposty.
- Ten bałagan to taki
nasz swojski polski. W czym możemy pomóc? - ubiegam kumpelę, która
właśnie szykowała się do odpalenia katiuszy w kierunku pasażerki.
Baba wygląda na niezłą krzykaczkę, więc próbuję zbić ją z
tropu żartem zanim rozpęta się awantura
- Pan sobie jaj nie
robi!Dlaczego nie ma nas na liście?! - kobieta taksuje mnie
pogardliwym spojrzeniem i wskazuje ręką na starszego pana z dwójką
dzieci. Ani chybi dziadki lecą z wnuczkami. Pewnie kupili na last
minute i jakiś ciul w centrali zapomniał uaktualnić listy.
- Dwadzieścia tysięcy
zapłaciłam, wakacje kupowane z półrocznym wyprzedzeniem, a Pan tu
wzdycha! Do roboty się weźcie, bo wiecznie tu nie będę stała! –
wnuczki do spółki z dziadkiem aż podskoczyły. Babcia miała
niezłą parę w płucach, a mi włączył się w głowie ostrzegawczy dzwonek
- Poproszę o
potwierdzenie rezerwacji – wyjątkowo nie miałem ochoty na awanturę, a baba wyglądała na gotową wyładować ewentualna
porażkę w pyskówce na zastraszonym mężu. Kobieta potrząsnęła
zbulwersowana ufryzowaną głową i głośno sapiąc rzuciła w moim
kierunku umową wyjazdu. Ze złośliwie wolnym namaszczeniem zacząłem
studiować rzucony mi papier. Cyfra była konkretna, bo dwadzieścia
koła za rodzinę, na tydzień na Teneryfie to nie przelewki.
- Czy to Pani podpis? –
zapytałem słodko stukając palcem w bohomaza na dole strony.
- No a czyj ma być?Na
pewno nie Pana! - baba zmierzyła wzrokiem moją postać w lekko wyblakłej
koszuli. W normalnych okolicznościach ta pogarda w głosie trochę
by mnie zabolała.
- Chciałbym ustalić
tylko czy to Pani osobiście podpisała umowę rezerwacji – byłem
jak tłusty, uśmiechnięty pączuszek, a słodziutki lukier wręcz wylewał się
ze mnie.
- Tak, własnoręcznie! –
fuknęło babsko.
- Według umowy wylatują
Państwo z Gdańska, a nie z Poznania, przy czym nasz lot jest już
pełen, a Gdańsk wyleciał rano – z pączka zmieniłem się we
wrednie uśmiechniętego trola i postukałem palcem w linijkę z
trasą przelotu.
- To niemożliwe!! –
babiszon zawył histerycznie i wyrwał mi kartkę z ręki. Czytając
kolejne linikji kobita na przemian bladła i zieleniała.
- Proszę przełożyć mi
wakacje o tydzień!– zadysponowała wciąż władczym, aczkolwiek już lekko
trzęsącym się głosem.
- To wiąże się z
anulacją obecnej rezerwacji i wykupem nowej – starałem się nie
uśmiechać.
- Ale nic się nie da
zrobić? - wielka szefowa zamieniła się w małą płaczkę.
- Dolot na Teneryfę we
własnym zakresie. Koszt biletu na jutro, z Berlina to około 1400
złotych za osobę.
- Chyba Pan zwariował?!
- histeria była już bardzo bardzo blisko.
Rozłożyłem ręce chcąc
zachować pozory współczucia.
- O znalazł się! -
Kisia przerwała milczenie, które zawisło w powietrzu jak ciężka
siekiera
- Co się znalazło?! –
kobita warknęła.
- A nic.... kubka
czystego szukałam – Kisia uśmiechnęła się promiennie.
środa, 11 lutego 2015
Voucher
- Info!Info! Daj już
komunikat, niech paxy spadają na "odloty" – Gruby
uśmiecha się obleśnie mrucząc konspiracyjnie przez radio. Po
chwili z lotniskowych głośników płynie melodyjny głos Anki,
zachęcający podróżujących do Hurghady, aby przechodzili do hali
odlotów. Niczym rosiczka wabiąca muchy zapachem, radiowy głos
dziewczyny wciąga niczego nieświadomych pasażerów w ciasną i
duszną pułapkę, jaką jest nasza malutka hala odlotów. Brązowe
oczy Praktykantki robią się ze zdumienia wielkie jak talerzyki i
przypominają mi, że jest już jedenasta wieczór i bez wielkiej
czarnej kawy nie podołam kolejnej nocce na lotnisku.
- Przecież samolot jest
opóźniony o sześć godzin?! Co pasażerowie będą tam robić tyle
czasu?! - dziewczyna, studentka drugiego roku turystyki, jest
ewidentnie zbulwersowana naszymi niecnymi praktykami.
- Ważne co my będziemy
robić! - rechoczemy obaj jak dwa złośliwe gnomy.
- Potwierdzonego
opóźnienia mamy trzy godziny. To, że my wiemy, że skończy się
na sześciu to już inna sprawa. Dopóki linia lotnicza nie przyśle
info, to nic nie możemy zrobić. Z resztą lotnisko to nie miejsce
dla altruistów – Gruby kręci z politowaniem wielką łysą głową.
Praktykanta marszczy z niedowierzaniem brwi i przygląda się nam z
obrzydzeniem.
- Drzeć się będą tak
czy siak, więc lepiej niech wyżywają się na Straży Granicznej.
Dodatkowo w hali odlotów jest więcej sklepów, gdzie mogą kupować
za vouchery – biorę kolegę w obronę i pośpiesznie dorabiam
teorię do naszego, rzucającego się jak widać w oczy, totalnego
braku empatii.
- No właśnie! A my
tymczasem w spokoju opierdzielimy kolację – Gruby macha z radością
czterema voucherami, które ściska w wielkiej łapie. Przeżył zbyt
wiele na lotnisku, by czuć się winnym z powodu braku współczucia
dla pasażerów.
- Jesteście nieludzcy!
Nie będę z wami niczego jadła! - dziewczyna wygląda na gotową
bronić swoich ideałów, nawet za cenę siedzenia na nocnej zmianie
o suchym pysku.
- Państwo tu chyba o
jedzeniu rozmawiają, a ja w tej sprawie – do naszego stanowiska
podszedł zasuszony okularnik, który położył przed nami swoją
kartę pokładową i piskliwym głosikiem przerwał dyskusję
nieuchronnie zmierzającą w kierunku ideologicznego sporu.
- Restauracja jest na
piętrze – Gruby bezceremonialnie przystąpił do spławiania
gościa. Zbliżała się dwunasta. Za chwilę mieli zamknąć nam bar
z kanapkami, więc zanosiło się na krótką rozmowę.
- Nie otrzymałem
voucherów należnych nam z racji opóźnienia wylotu do Egiptu –
facet przypominał naukowca i mimo piskliwego tonu oraz mizernych
gabarytów wyglądał na upierdliwca. Podróżował z rodziną i
znajomymi. Wzywaliśmy ich z dziesięć razy przez głośniki, zanim
uzyskali zaszczytny tytuł sponsorów naszej kolacji.
- Vouchery wydawane były
na stanowiskach 13 i 14, a według listy, którą mam przed sobą,
odebrali je wszyscy podróżni. Czy to Pana podpis? – Gruby z
tupetem średniowiecznego tarana podsunął okularnikowi listę
pomazaną parafkami odbierających kupony żywieniowe pasażerów.
- No tak, wygląda na
mój..., eee... ale ja nie odbierałem - facet podejrzliwie
przyglądał się bohomazowi, który osobiście złożyłem na liście
półgodziny temu, kompletując papierologię do naszej późnej
kanapkowej uczty. Gruby nie zastanawiając się nad możliwymi skutkami szedł za ciosem...
- W taki razie pewnie
żona lub znajomi odebrali i Panu nic nie powiedzieli. Takie teraz
czasy, każdy kombinuje na boku – z machiny oblężniczej
zamienił się w topniejącą górę lodową i teraz ze współczuciem
przyglądał się zaskoczonemu pasażerowi.
- Zaraz powie, że wzięli
za dużo i zażąda zwrotu – pomyślałem, podziwiając w duchu
bezczelność kolegi.
Przypadkiem musiało
trafić w czuły punkt, bo okularnik uśmiechnął się z rezygnacją
i smutno pokiwał głową.
- Proszę się nie
martwić! Zawsze mamy parę dodatkowych! – zdecydowany głos
Praktykantki wyrwał nas z prawie szczerej zadumy nad losem
tego nieszczęśnika.
- Proszę – dziewczyna wyciągnęła cztery vouchery, które przemyślnie
ukryłem pod kubkiem z kawą. Okularnik kościstą ręką chwycił
papierowe świstki i dziękując po stokroć, odszedł
rozpromieniony. Gruby wolnym ruchem starł krople potu, które nagle wyszły mu na czoło,
nabrał powietrza w płuca i z namysłem odwrócił się w stronę zdrajczyni.. Praktykanta wskazała ręką na spuszczoną witrynę
baru.
- Zamykali w momencie jak ten facet do
nas podszedł i tak nic już nie moglibyście kupić – patrzyła
odważnie na szykującego się do ataku Grubego, który z siłą
lawiny zamierzał przejechać się po dywersantce.
- A co masz w tym swoim plecaczku? -
postanowiłem jakoś rozładować gęstniejącą atmosferę nadchodzącego linczu.
- Moja mama ma lunch bar i zawsze daje
mi tego kupę na praktyki. Jestem weganką, więc i tak tego nie jem
– dziewczyna beztrosko wysypała na blat z dziesięć wielkich
kanapek.
Gruby z wprawą zawodowego aktora
płynnie zamienił się z lawiny w wiosenną odwilż, a szeroki
uśmiech zdawał się zawiązywać w kokardkę na czubku jego
wielkiego ogolonego łba.
poniedziałek, 2 lutego 2015
Przerwa
W rytmie marsza, głośno wygrywanego przez nasze ściśnięte z głodu żołądki, opieramy łokcie o lepiący się od brudu kontuar szopy, ozdobionej dumnym napisem COMEDOR. Naburmuszona mina wielkiej Murzynki pozbawia mnie wszelkiej nadziei, ale brzuch zamierza walczyć do upadłego, ignorując otaczającą nas zewsząd lepkość i skwaszoną minę ociekającej potem właścicielki tego dosłownie i w przenośni upadającego przybytku.
- Dobry! Kurczak jest? - wskazuję trzęsącym się palcem na wiszące za plecami ogromnej sprzedawczyni kolorowe menu.
- Nie ma! - odpowiada nam wzruszenie ramion.
- A ryba? - brzuch, aż piszczy z radości, słysząc jakie czekają go rarytasy.
- Nie ma! - Murzynka postanowiła jak widać zagłodzić dwójkę białasów na tej zapomnianej przez ludzi i Boga złotej plaży.
- A co jest? - postanawiam razem z moim żołądkiem bić się do końca i polec w ogniu walki.
- Przerwa jest! Nie widać? - ciemny, wielki jak niemiecki wurst, paluch leniwie stuka w spłowiały kartonik, a wymalowany na czerwono paznokieć radośnie wskazuje na koślawy napis "CERRADO" (zamknięte).
Wyjazd mi wyskoczył. Zapraszam na bloga w środę 11 lutego.
środa, 28 stycznia 2015
Kapadocja
Kapa tak naprawdę ma na
imię Daniel i jest największym dusigroszem pod słońcem. Za
złotówkę gotów odciąć sobie rękę, a za dziesięć to i swoją
ogoloną na łyso głowę. Po paru scysjach w końcu się dotarliśmy
i współpraca układa się poprawnie. To znaczy ja biorę za niego
objazdy, a on wyciska z ludzi ostatnią kasę.
Opieramy się o barierkę
przed halą odlotów, korzystając z cienia jaki daje wystający dach
terminala. Tureckie słońce nie zna litości i jak już człowiek
się nim nacieszy, to zaczyna się poruszać od daszku do daszku.
Wciśnięci w plastikowe koszulki przypominamy dwóch zielono –
białych, spoconych klaunów. Mój trykocik pochodzi ze starych
zapasów i ma tylko pięć procent poliestru, ale Kapa jako bardziej
zasłużony, paraduje już w nowej edycji firmowego wdzianka. Sam
plastik. Jakby się ubrał w worek na śmieci, to gotowałby się tak
samo, a przynajmniej nie straszyłby ciemnymi plamami potu pod
pachami. Danielowi jednak, takie drobnostki, jak ciągnący się za
nim lekki odór, nie psują dobrego humoru. Mrużąc swoje małe
oczka z uwagą studiuje listę pasażerów i uśmiecha się z
zadowoleniem pod nosem.
- Co tak się Kapa
cieszysz? - w oczekiwaniu na przylatujących turystów próbuję
zabić czas rozmową.
- Dużo paxów na dwa
tygodnie, ale sieki przytniemy! - mój kumpel aż zaciera ręce z
radości.
Ksywa Kapy wzięła się
od wycieczki do Kapadocji, z której mamy największą prowizję.
Daniel wciśnie to każdemu, bo Kapa jest dobra na wszystko.Chcesz
jechać na zakupy – Kapadocja! Szukasz lekkiej i przyjemnej
wycieczki – Kapadocja! Jak turysta pyta w autokarze kiedy będą te
sklepy ze skórami lub marudzi , że rezydent zapomniał wydać mu
reszty, to wiadomo że wycieczkę sprzedawał Daniel. Tylko rodzinom
z dziećmi odpuszcza, bo gówniarze miejsca zajmują w autokarze jak
dorośli, a prowizja jest o połowę niższa. Ostatnio nawet wysłał
do Kapadocji zakochaną parkę, co przyleciała na krótki pobyt w
ekskluzywnym hoteliku w Side, z nadzieją na cztery dni szalonego
bzykanka. Z czterech romantycznych dni, dwa spędzili w autokarze,
tłukąc się tysiąc kilometrów po górach. Laska tylko bezradnie
płakała z głową przytuloną do szyby, ale jej gość był tak
wściekły, że na czterysetnym kilometrze chciał wysiadać. Zamiast
bzykać, chodził potem w ostatni dzień przed wylotem po naszych
hotelach, szukając "tego chu...ja", który ich na ten
wyjazd namówił.
- O idą! - Kapa oderwał
się od swoich kalkulacji i głową wskazał pierwszych wychodzących
z hali przylotów. Napakowane walizy i lekko skrzywione miny od
uderzenia lipcowego tureckiego upału. Trzeba brać się do
roboty.... Jedno dobre, że opóźnienia nie było, więc raczej
nikt nie będzie chciał nas zwalniać lub żądać rekompensat.
- Dzień dobry. Witamy w
Turcji i zapraszamy do autokarów – ze spoconych klaunów
zamieniliśmy się w słodziutkie, tylko lekko rozmiękłe czekoladki.
- Panowie tak na nas tu
czekają. Jakie to miłe! – starsza pani zarezerwowała pewnie
najgorszy (najtańszy) hotel i szukała pozytywów, przed oczekującym
ją koszmarem zatęchłego pokoju i śniadaniowych wynalazków
tureckiego kucharza.
- Kolega będzie również
z panią podczas wycieczki do Kapadocji, bez której wizyta w Turcji
jest niepełna – Kapa siał ziarna wszędzie gdzie mógł, tak aby
już na spotkaniach w hotelach zbierać plony.
- Kapadocja! Moje
marzenie! - wyglądało, że w tym wypadku od razu będą żniwa.
- Pani koleżanki zapewne
również? - uśmiechając się szeroko wskazał na stojącą obok
rozmówczyni "wyjącą pięćdziesiątkę". Skwaszone babsko
z fryzurą jak na zabawę sylwestrową i wściekle czerwonymi
paznokciami. Mogłem założyć się o miesięczną pensję, że
wyobrażenia tej baby o najbliższym tygodniu, diametralnie różniły się od
wizji jaką właśnie roztaczał dla niej Kapa.
- Panowie, bagaż mi
zgubili! - spanikowany głos młodego chłopaka w okularkach
przerwał kapadocjowe żniwa.
- Proszę się nie
martwić. Mamy taką wycieczkę, podczas której odwiedzamy
niesamowicie tanie sklepy z markowymi walizkami – Daniel był już
w transie.
- Już wskazuję, gdzie
będzie pan to zgłaszał – przerażony turysta podskakując nerwowo
skierował się we wskazanym przeze mnie kierunku.
- Ty, Kapa, byłeś
kiedyś w Kapadocji ? - rzuciłem na odchodne konspiracyjnym szeptem.
- Zwariowałeś?! Tyle
kilometrów w autobusie się będę męczył?! – w jego głosie
brzmiało autentyczne niedowierzanie.
- To skąd wiesz co ty im
sprzedajesz? - zamurowało mnie, bo gość siedział tu trzeci sezon.
- Nie ważne co ja sprzedaję, ważne co oni chcą kupić – Kapa wzruszył ramionami
i uśmiechnął się z politowaniem.
środa, 21 stycznia 2015
Nocne Polaków rozmowy
- Wcale nie muszę sobie
powiększać i zawsze mi staje! - mruczy do siebie Maruda. Dochodzi
północ. W terminalu panuje błoga cisza. W kolejce do odprawy stoi
resztka zaspanych i ziewających turystów, którzy bez zbędnych
pytań nadają bagaże. Biedacy jak widać nie uświadomili sobie do
tej pory faktu, iż doba hotelowa w większości resortów zaczyna
się od piętnastej. Zarwaną nockę przyjdzie im odespać na twardej
recepcyjnej kanapie. Zapocone stopy moczyć będą w hotelowym
basenie, siedząc na jego mokrej krawędzi, bo zanim dowiozą ich z
lotniska do hoteli, to większość leżaków zdażą zająć już
Niemcy. Żeby tylko bransoletki na all inclusive im dali od razu, bo
jak nie, to zjedzą rezydenta i będzie awantura.
- Piękne wakacyjne
klimaty. Będzie co wspominać – zagaduję mojego dzisiejszego
kompana.
Maruda ignoruje moją
zaczepkę i wzdycha ciężko, kończąc cotygodniowy proces
czyszczenia skrzynki. Chłopak pojawia się na lotnisku tylko raz w
tygodniu, na nocnym przelocie na wyspę Kos. Nie wiem o nim prawie nic,
oprócz tego, że jest najchudszym i najbardziej skwaszonym gościem
jakiego widziałem. Podczas odprawy korzysta z naszego laptopa,
czyszcząc swojego służbowego maila ze spamu. Wygląda, jakby ktoś
zarejestrował jego adres na wszelkich dostępnych seksstronach.
Jeżeli kiedyś będę potrzebował leku na potencję lub
powiększenie przyrodzenia, to wszystkie możliwe oferty dostępnych
specyfików i zabiegów są u niego na mailu. Nawet fakt posiadania
tak unikalnej kolekcji nie poprawia Marudzie humoru. Smutno spogląda
na sportowy zegarek, który inaczej niż wszyscy, nosi na prawym
ręku.
- Dzwonimy? - zapału i
chęci do pracy nie można mu jednak odmówić.
- Może tym razem nikogo
nie brakuje? - co noc się tak łudzę.
- Zawsze brakuje –
stwierdza autorytatywnie Maruda i jednym kliknięciem kościstego palca
wyświetla listę nieodprawionych pasażerów. Komputer podpowiada,
że brakuje czterech osób. To samo nazwisko, rezerwacja dokonana
online. Według mnie szykuje się standardowa bezsensowna nocna
rozmowa. Zrezygnowanym ruchem sięgam po telefon.
- Mogę zadzwonić?! -
pierwszy raz szeroki uśmiech gości na twarzy mojego skwaszonego
towarzysza. Oblizuje się przy tym sadystycznie i przewraca małymi
oczkami, jak jakiś wredny krokodyl. Aż mi ciarki po plecach
przechodzą. Bez słowa podaję mu komórkę. Maruda niczym obleśny
gnom podskakuje z podekscytowania na krześle, ustawia tryb
głośnomówiący i z namaszczeniem wstukuje numer telefonu jaki
został podany przy rezerwacji. Po czwartym dzwonku odbiera zaspany
kobiecy głos...
- Dobry wieczór.... - w
głosie Marudy słychać autentyczną radość, gdy przedstawia się,
recytując powitalną formułkę z pełną nazwę biura i swojego
stanowiska. Normalnie Janusz Weiss...
- Czy są Państwo w
drodze na lotnisko? - zadaje poważnym tonem najważniejsze pytanie,
od którego zależy, który model postępowania wybierzemy.
- Ale po co? Lecimy
dopiero jutro! - Pani po drugiej stronie słuchawki jest
zbulwersowana niedorzecznością pytania. Wzdycham ciężko i
skreślam całą czwórkę z listy, nasłuchując jednocześnie z
ciekawością dalszego ciągu rozmowy.
- Ma Pani absolutną
rację, niemniej jutro zaczyna się za minutę – Maruda uśmiecha
się promiennie, a jego żółte zęby błyszczą zjawiskowo w
świetle jarzeniówek.
- Przecież mówię, że
jutro, o pierwszej w nocy! - głos kobiety podnosi się o dwie
oktawy.
- Jutro czy dziesiątego
lipca? - mój nocny kumpel okazuje się starym sadystą, a jego
lotniskowe notowania gwałtownie wzrastają.
- No.... dziesiątego –
kobieta, jak może, odwleka nieuchronne.
- Dokładnie od minuty
mamy już dziesiąty lipca, a Państwa samolot odlatuje za 49 minut –
Maruda kładzie, niczym makler po udanej transakcji, nogi na biurku.
Kolorowe japonki na opalonych stopach kontrastują z czernią uniformu i są ewidentną autorska modyfikacją właściciela służbowego wdzianka.
- Czy są Państwo w
stanie dotrzeć na lotnisko przed zamknięciem odprawy, to jest w
ciągu 15 minut? - to się nazywa "dożynanie watahy".
- Chyba Pan zwariował?!
Nikt nas nie poinformował! - zawsze tak mówią...
- Zakładamy, że nasi
klienci zaznajomieni są z kalendarzem i zegarkiem, ale dodatkowo w
warunkach rezerwacji mają Państwo zapis o konieczności
samodzielnego potwierdzenia godzin wylotu – prawie nie słychać sarkazmu. Maruda przeciąga się
na krześle. Przypomina teraz dzikie zwierzę, które zwietrzyło krew i
nie odpuści swojej ofierze.
- To jest skandal! -
odpowiada mu histeryczny wrzask i dźwięk zerwanego połączenia.
- Chyba nie lecą –
chłopak wygląda na zawiedzionego. Jak pijak, któremu ktoś zabrał
flaszkę w połowie imprezy. Przed popadnięciem w zwyczajowy marazm
ratuje go dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu pojawia się numer
naszej niedawnej rozmówczyni. Maruda z błyskiem w oku naciska
zieloną słuchawkę.
- Całe wakacje nam Pan
popsuł!W sądzie się spotkamy! - wrzask wściekłej baby niesie się
po całym terminalu, a ja muszę przyznać, ze Samsung ma dobre
głośniki.
- Chciałem tylko.... -
chłopak próbuje przerwać słowotok.
- Gów..o mnie obchodzi
co Pan chciał! - kobieta kończy rozmowę.
- Co chciałeś jej
powiedzieć? - naciskam. Maruda uśmiecha się, ponownie pokazując
odrażające krokodyle uzębienie.
- Że mamy cztery wolne
miejsca na locie o szóstej rano i mógłbym ich przebukować za
darmo.
środa, 14 stycznia 2015
Zielone kiszone
Z międzynarodowego tłumu
turystów, tłoczących się pod każdą rzymską czy barcelońską
atrakcją, najłatwiej wyławia się swojaków na słuch. Zamykasz
oczy, wyciszasz umysł i nasłuchujesz, a po chwili dolatują do
Twoich uszu wdzięczne słowa "Ku..wa, co za chamy się tak
pchają!".
Mój kolega, wieloletni
rezydent na tzw. wakacyjnych kierunkach, twierdzi zawsze, że "po
skarpetach i sandałach ich poznacie". Z drugiej strony co się
dziwić, przynajmniej jak się gdzieś takiemu elegantowi zdrzemnie
wieczorem pod chmurką, po ciężkim boju w lobby barze, to
przynajmniej pęcherza i nerek nie zaziębi. W ten sposób poznaje
się doświadczonych wakacjuszy.
Jednak jak rozpoznać
rodaka w hotelowej restauracji, gdzie chęć pochłonięcia całego
bufetu na raz, wspólna jest wszystkim nacjom? Pchają się do
"wurstów" Niemcy, Ruscy ładują kopiaste talerze
"kartoszków", a Włosi szturmują "pasta station".
Wszyscy w myśl zasady: "jak zapłacone, to zesram się, a
zjem".
Wśród obiadowej bitwy
pojawia się jednak osobnik, który za nic ma makarony czy ziemniaki.
Niczym eskimoski myśliwy harpunem, swoim widelcem nakłuwa i
sprawnie przerzuca z bufetu na talerz zielone podłużne kształty, a
następnie podgryza kawałeczek zdobyczy, chcąc upewnić się, że
wzrok go nie zawiódł. Jeżeli na twarzy tegoż myśliwego pojawi
się wyraz rozczarowania, a ugryziony kęs wypluty zostanie z
powrotem na talerz, to wiesz, że masz do czynienia z rodakiem.
Do tego oszukanym, bo
gdzie tam anglosaskim picklom z bufetu do naszych swojskich kiszonych!
Nie wierzycie? To
posłuchajcie...
USA, rok 2004
Kiedy Mały wpada z
informacją, że jutro w Denver sprzedawać będą kiszone, to w
kanciapie, gdzie właśnie wcinamy lunch robi się gwarno jak w ulu.
Do polskiego sklepu mamy 60 kilometrów, więc zaczyna się giełda
zapisów, kto z kim jedzie lub ile komu kupi. W USA tradycji kiszenia
ogórków nie ma, a zielonych pał, które tu sprzedają, ukisić się
w żaden sposób nie da. Wyjeżdżamy z Małym jeszcze przed świtem,
chcąc zdystansować konkurencję. Zajeżdżamy na sklepowy parking,
który o tej godzinie powinien świecić pustką, a zawalony jest
samochodami jak na jakiś wyprzedażach.
- O f..ck! - Mały
przechodzi na angielski. W końcu siedzi tu dwa lata, więc miał
czas się poduczyć.
- Za czym taka kolejka? -
zwracam się do niskiego wąsatego faceta w bluzie Nuggetsów,
którego od wejścia do sklepu dzieli jakieś czterdzieści nerwowo
drobiących nogami osób.
- No jak to za czym? Za
kiszonymi! - mruczy wrogo Wąsacz, lustrując z przerażeniem
skrzynki na pace naszego pickupa.
Lotnisko w Polsce, rok
2011.
Siedzimy z Niebieską i
spijamy kawę. To znaczy ja spijam, bo Niebieska "tej trucizny
nie tyka" i dystyngowanie moczy usta w zielonej miksturze o
podejrzanym zapachu. Wyjątkowo powstrzymuję się od złośliwych
komentarzy, bo zbliża się do nas zaaferowana kobitka ze świeżo
zrobioną trwałą. Mocna opalenizna, złota biżuteria, eleganckie
ciuchy – czuję przez skórę nadchodzące kłopoty. Niebieska
chyba też, bo szybko dopija zielone paskudztwo, wstaje i przyjaznym
uśmiechem wita ewidentnie zestresowaną "paksicę", która
ściska w garści vouchery podróżne.
- Czy mogę przewieźć w
bagażu to? - przejęta kobitka okazuje się nieszkodliwa, odkłada
papiery i wyciąga z torby wielki słój kiszonych ogórków, z dumą
stawiając go na blacie.
Zaglądam przez ramię
Niebieskiej, która otwiera dokumenty podróżne wielbicielki
ogórków. Najlepszy hotel na wyspie, zapłacone 6000 zł za osobę, tydzień z
all inclusive.
- Po co Pani ten ogóry?
– pytamy jednocześnie, a kobitka czerwieni się nagle.
- No wiecie Państwo...
mąż lubi sobie tak pochrupać!
Czechy, rok 2015, wyjazd
narciarski
Grupa wczoraj nieźle
popiła i nastroje na śniadaniu są lekko mówiąc słabe.
- Wszędzie kminek –
pan Kaziu ze stolika narzeka na czeską kuchnię. Podnosi na wysokość
twarzy pajdę chleba i przygląda się jej podejrzliwie, szukając
wszechobecnych ciemnych ziarenek kminku, którym rzeczywiście Czesi
przyprawiają wszystko oprócz kawy.
- No, i pomidorów nie
dają – zmęczonym głosem wtóruje mu miłośnik warzyw - pan Grzesiu. Wczoraj
kierowcy znaleźli u nich pod siedzeniem dwie puste flaszki 0,7 i
całą reklamówkę zgniecionych puszek po piwie, więc nic dziwnego, że dzisiaj łakną witamin. W duchu dziwię
się, że delikwenci w ogóle wstali. A już fakt, że są w stanie
mówić świadczy, że mam do czynienia z zawodowcami, którzy
wiedzą, że na nartach najważniejsze jest "smarowanie".
- Patrzcie chłopaki co
mam! Pokroicie sobie i kanapeczka od razu lepiej smakuje - do stolika
malkontentów energicznie podchodzi pani Ania i z hukiem stawia słoik
kiszonych ogórków. Na napuchniętych twarzach skacowanych
imprezowiczów pojawia się szeroki uśmiech, a zaropiałe oczka
rozświetla błysk radości. Patrzę smętnym wzrokiem na moją
kanapkę z salami i zaczyna brakować mi na niej czegoś zielonego...
środa, 7 stycznia 2015
Kowboj
Turysta w kapeluszu
zawsze generuje problemy. Obojętnie czy przykrywa czerep czarnym
melonikiem, korkowym safari czy fantazyjną panamą. Wystarczy, że
moje czujne oko dostrzeże w morzu podróżujących głów wesoło
podskakujący kapelusik, a natychmiast uruchamiam system alarmowy i
przechodzę w tryb "chowaj się!". Niestety, podrygujący ze
złości właściciel kowbojskiego nakrycia głowy ewidentnie mnie namierzył i wręcz obleśnie
oblizywał się na mój widok, zbliżając się szybkim krokiem. Towarzyszyła mu rozdygotana i bliska
płaczu młodziutka pracownica odpraw bagażowych. Kowboj
rozpoczynał wakacje od prowadzenia 1:0.
- Czy Pan jesteś
przedstawicielem biura? - facet, już z daleka zaczął głośno
drzeć nalanego ryja. Dokładnie za jego spoconymi plecami,
popołudniowe czerwcowe słońce przebijało się przez brudne szyby
terminala oświetlając złotą aureolą jego lekko otyłą postać, którą oprócz wspomnianego nakrycia głowy ozdabiał pasiasty trykocik i wakacyjne szorty na krzywych i białych jak mąka nogach.
- Zaraz mnie zastrzeli i
będzie jak w westernie – pomyślałem zaniepokojony, niemniej
potakująco skinąłem głową czekając na rozwój wydarzeń. W końcu dobra lotniskowa pyskówka z
powodzeniem zastępuje popołudniową kawę, a kowboj, zachęcony
zgnojeniem niedoświadczonej laski z checkinu, ewidentnie domagał
się konfrontacji na wyższym poziomie.
- Możesz się zwijać,
bo już tu nie pracujesz! - facet z hukiem rzucił na blat kopertę z
voucherem podróżnym, a dziewczyna wzdrygnęła się przestraszona.
- W takim razie pozostaje
mi tylko życzyć udanych wakacji – wybrałem wariant postępowania
al'a Monty Python i odwróciłem się plecami do krzyczącego,
wykonując gest zamykania stanowiska. Jakiś feralny ten lot do
Turcji..... Dopiero początek sezonu, a już kolejna osoba wysyła
mnie na zwolnienie. W odróżnieniu od ostatniej idiotki, która
udawała znaną prawniczkę, tym razem wywala mnie z roboty kowboj
grający prezesa.
- Moment! Czy ty wiesz
kim ja jestem? Kupiłem pakiet PREMIUM!!! - awanturnik ewidentnie
potrzebował dowartościowania. Na moje oko pakiet last minute all
inclusive za 999 zł.
- I w związku z tym w
czym możemy Panu pomóc? - zapytałem ze zjadliwą uprzejmością
nieszczęśnika, który za dodatkowych dziewięćdziesiąt złotych nabył prawo
do odprawy bez kolejki, wcześniejszej rezerwacji miejsca w
samolocie, darmowego napoju bezalkoholowego oraz tzw. prasy, czyli
wczorajszej "wyborczej" lub "rzepy".
- Powiedz tej głupiej
piź...dzie, że ma mi dać tego zapłaconego drinka i zabrać
walizki, a ty załatw, żebym nie musiał stać w tej kolejce –
kowboj o duszy prezesa nie przebierał w słowach i jednocześnie
wskazywał ręką na długaśną linię pasażerów czekających do
kontroli bezpieczeństwa.
- Przysługuje Panu
ekspresowa odprawa bagażowa, niemniej walizkę dostarcza Pan do niej
sam, a napój otrzyma Pan od stewardessy na pokładzie. Kolejka do
kontroli bagażu podręcznego jest jedna dla wszystkich – na tym
etapie informacje o braku alkoholu w wymarzonym drinku mu darowałem.
Mój ton głosu wyzzuty był z wszelkich zbędnych emocji. Dla
potrzeb profesjonalnej obsługi klienta brzmiała w nim jednak
delikatna nuta współczucia. Moja praca polega na obdzieraniu ludzi
z marzeń i podobno jestem w tym perfekcyjny, ale też zdarzają mi
się chwile słabości.
- W tym momencie biorę
telefon do ręki i już cię tu nie ma, jeba..ny chamie! - kapelusz,
aż podskoczył furiatowi na głowie, a otyła twarz spurpurowiała z
nerwów. Dziewczyna z obsługi musiała być nowa, bo aż cofnęła
się ze strachu. Zatęskniłem za Iką. Wspólnie doprowadzilibyśmy
gościa do rezygnacji z wakacji, a tak została mi tylko dywersja.
- Jesteście oszustami i
ja wam pokażę! - zignorowałem groźbę i jako rasowy wampir
energetyczny ładowałem akumulator na całą nockę na lotnisku, a
moje źródło energii podskakiwało jak wkurwio..ny skwarek na
patelni.
- Nikt nie chce Pana
oszukać, a a co więcej staramy się pomóc jak możemy – byłem słodki jak ptasie mleczko.
- Rusz dupę i mnie
odpraw – kowboj huknął wulgarnie na wciąż roztrzęsioną laskę.
Dziewczyna drżącymi
rękoma podała chamowi kartę pokładową i okleiła czarną tanią
walizę, którą złośliwie ustawił na wadze rączką do dołu,
tak żeby trudno było nakleić zawieszkę.
- Życzymy udanych
wakacji i miłego lotu– uśmiechnąłem się szeroko do naszego
jakby nie było klienta.
- Nic wam nie
pomoże! Jutro wywalą was z roboty – kowboj rzucił nam miłe słowo
na odchodne i wepchnął się w kolejkę do hali odlotów łokciując
przy tym brutalnie przypadkową kobietę z dzieckiem.,
- I co teraz? Rzeczywiście nas wywalą?
- laska z checkinu musiała być bardzo świeża.
Uśmiechnąłem się już
zupełnie szczerze, widząc, że ze stresu zapomniała nakleić na
karcie pokładowej kowboja jego części potwierdzenia nadania bagażu.
Brak śladów oznaczał przestępstwo doskonałe. Podniosłem słuchawkę
i wybrałem numer do sortowni:
- Cześć chłopaki !Za
chwilę dojedzie do was wielka czarna walizka. Ona dzisiaj nigdzie
nie leci.
- Tylko żeby liczba w
raporcie się zgadzała! - na bagażowych zawsze można liczyć.
- Usuń jego bagaż z
systemu – nowa potrzebowała szkolenia, bo wpatrywała
się we mnie z szeroko rozdziawioną buzią, nic nie rozumiejąc.
- I co teraz? -
dziewczyna wciąż domagała się wyjaśnień.
- Pan odbierze
walizkę po powrocie z wakacji – znowu
uśmiechnąłem się szeroko niczym krokodyl, wyobrażając sobie kowboja
biegającego po tureckim lotnisku w poszukiwaniu swojej walizki.
W Turcji jest ciepło, więc kapelusz
i szorty mu wystarczą. Z resztą obkupi się na bazarach.....
Subskrybuj:
Posty (Atom)