Przyszedł sezon.... w turystyce to coś jak żniwa w rolnictwie. Posty będę zamieszczał teraz nieregularnie, bo pojawiła się wredna, złośliwa i wymagająca Pani Praca. I wygląda na to, że zostanie ze mną do września...... Lubimy się, ale to szorstka przyjaźń, z dużym dystansem i bez różowych okularów.
opalanko_bez_filtra
Stoisz u bram subiektywnie złośliwego bloga, który co środę poprawia moje, a czasami też Twoje samopoczucie. Piszę o turystyce widzianej oczami ludzi popychających we właściwym kierunku tornado, zwane ruchem turystycznym. Spotkacie tu wakacyjnych troglodytów, zakamuflowanych wariatów, zgorzkniałych idealistów i funkcjonujących alkoholików, bo przecież wakacje są dla każdego...
poniedziałek, 20 kwietnia 2015
środa, 15 kwietnia 2015
Witamina
- No co się śmiejesz?!
Sraczkę mam! - wygłaszam oficjalny komunikat, widząc kpiące
spojrzenie, którym Ewa wita mnie, gdy kolejny raz wracam z hotelowej
toalety. Trochę zbyt głośno podzieliłem się gnębiącym mnie
nieszczęściem, bo siedzący obok nas facet zaczyna przyglądać mi
się z lekkim obrzydzeniem. Klasyczny lew basenowy, wystrojony w
nieskazitelnie białe wdzianko szczelnie opinające wystający
brzuszek i podkreślające czerwoną opaleniznę . Czeka tak jak my,
na transfer na lotnisko i chroni się przed karaibskim upałem w
klimatyzowanym hotelowym lobby.
- Jak tak dalej pójdzie
to zabraknie papieru w kiblu – uświadamiam wszystkim obecnym skalę
męczącego mnie zjawiska. Ewa puka się palcem w czoło i pokazuje
mi, abym się już nie odzywał. Facet szepcze coś do ucha swojej
towarzyszki, a ta rzuca mi pogardliwe spojrzenie znad wściekle
czarnych rzęs.
- Znikąd współczucia –
myślę sobie i skupiam się na odczytywaniu sygnałów, jakie do
spółki ze zwieraczami przesyłają mi moje jelita. Trzeba być
podwójnie czujnym, bo wróg stoi u bram. Jednocześnie przypominam
sobie jakie brudne łapy miał ten rybak, który częstował mnie
wczoraj świeżymi krewetkami na ostatniej dzikiej plaży, na jakiej
zatrzymaliśmy się przed zakończeniem naszego objazdu Dominikany.
Chyba potem pożałował swojej wielkoduszności, bo zeżarłem mu
prawie pół siatki. A teraz cierpię.... Próbuję zająć umysł
czymś innym niż myślenie o gównie i porządkuję w głowie
świeże, jak te nieszczęsne krewetki, wspomnienia z kończącego
się właśnie wyjazdu. Przejechaliśmy ponad tysiąc kilometrów,
szukając miejsc i ludzi nieskażonych wirusem masowej turystyki.
Luksusowe resorty z all inclusive zamieniliśmy na podejrzane
noclegownie ze śniadaniem w ulicznych comedorach, uprzątnięte
plaże pełne leżaków na dzikie łachy piachu, a zorganizowane
wycieczki na wąskie ścieżki zapomnianych szlaków.
- Jak się Państwu
podobała Dominikana? - Ewa zaczyna konwersację z hotelowym macho,
próbując zatrzeć negatywne wrażenie, jakie wywarły na siedzącej
obok nas parce moje zwierzenia.
- Och, wie pani.
Rewelacja! Hotel przecudowny! Przepyszne jedzenie, alkoholu do oporu.
Rzuci się parę dolarów i kelnerzy skaczą wokół człowieka, aż
się miło robi – lew basenowy rzuca mi pełne wyższości
spojrzenie. W odpowiedzi wywalam na stolik lekko brudnawe stopy w
zajechanych japonkach i zamykając oczy, z uwagą zaczynam
przysłuchiwać się rozmowie.
- A mieli Państwo okazję
trochę pozwiedzać? – Ewa niczym wytrawny ambasador walczy o
uratowanie resztek stosunków dyplomatycznych.
- O tak! Z tym , że my
nie lubimy odwiedzać sztampowych miejsc, pełnych turystów. Na
wyjazdach szukamy soli życia – facet potoczył wokół dumnym
wzrokiem, a ja ze zdumieniem otworzyłem jedno oko, czekając w
napięciu na dalszy ciąg monologu. Właściciel białego wdzianka
nie przypominał Toniego Halika.
- To co Państwo
widzieli? Saonę? Wodospady? - kontynuuje konwersację Ewa i
dyskretnie próbuje zepchnąć moje nogi ze stolika.
- Nie! Nie! My
zdecydowaliśmy się zobaczyć Dominikanę od kuchni. Wykupiliśmy
wycieczkę do miejsc, gdzie żyją lokalsi i widać prawdziwe życie
– w głosie lwa słychać nieskrywaną dumę.
- Wow! A gdzie
konkretnie? - Ewa już jawnie podpuszcza faceta.
- No...eeee.... Najpierw
było Hi..Hi – poszukiwacz soli życia zaczyna się czerwienić.
- Higuey? Takie miasto z
katedrą? - staram się być pomocny, ale gość kompletnie mnie ignoruje.
- Następnie pojechaliśmy
odwiedzić karaibską szkołę pod palmami. Ale wszystko to nic, przy tym
czego doświadczyliśmy na końcu – facet jest autentycznie
podekscytowany. Wstrzymuję w napięciu oddech.
- Do hotelu wracaliśmy
autobusem krytym strzechą, kierowca puścił "Jesteś szalona",
a obsługa polewała nam rum krzycząc : "Witamina! Witamina!".
Mówię pani, prawdziwy karaibski folklor.
środa, 8 kwietnia 2015
Odprawa bezbiletowa
- Pan już pracuje? -
pytanie zaskakuje mnie w momencie jak wciągam przez głowę firmową
koszulę. Przeciskam przez służbowe wdzianko swój wielki
poczochrany łeb i zaspanymi oczkami lustruję ciekawskiego
niecierpliwca. Duży, starszawy facet w kapeluszu w maskujące
ciapki, markowym polarze, goreteksowych spodniach i trekkingowych
butach. Całości dopełniają wodoodporna teczka na dokumenty i
przeciwsłoneczne okulary, które wsadził na nos mimo późnej pory.
- Ani chybi jakiś
niespełniony komandos, co siedmiodniowy wyjazd all inclusive odbiera
w kategoriach survivalowej przygody. Dobrze, że wpierw zapytał, a
nie rzucił od razu granatem – moje przemyślenia zachowuję dla siebie i z namaszczeniem
odpalam komputer.
- W czym mogę Panu
pomóc? – koszulę mogę mieć wymiętą, oczy podkrążone i włos
zwichrzony, ale standardy trzymam zawsze i mimo środka nocy staram się, aby w moim zachęcającym uśmiechu było jak najmniej ironii. Komandos wyciąga z
teczki plik papierów.
- Podrukowałem wszystko
co było – informuje mnie głośno i toczy wokół dumnym wzrokiem.
Przyszedłem godzinę
przed czasem, terminal jest pusty, więc z nudów jestem wręcz gotów
zacząć bić brawo. Sterta papierów ma ze trzy centymetry.
Dostrzegam dziesięć stron warunków umowy, potwierdzenie opcji, potwierdzenie
rezerwacji, opis hotelu, korespondencję mailową z biurem, vouchery,
nawet druk reklamacyjny. Z całej kupy świstków wyciągam voucher
hotelowy i potwierdzenie ubezpieczenia.
- Ten papierek pokaże
Pan w hotelu, z tego skorzysta w razie choroby, a do odprawy
zapraszam z samym dowodem – odsuwam pozostałe druki, wśród
których zauważam kartę zatytułowaną "Jak nie zgubić się
na lotnisku".
- Czyli do odprawy z
dowodem i z tym? - komandos zręcznie wyłuskuje z całego bałaganu
pięciostronicową rozpiskę lotu.
- Z samym dowodem –
kręcę przecząco głową.
- Czyli najpierw kładę
to, a później dowód? - dziadek twardo trzyma się planu.
- Kartkę z lotem może
Pan schować – widzę jak w oczach pasażera zaczyna pojawiać się
panika.
- To z czym mam iść do
tej odprawy? - w głosie komandosa pojawia się agresja, a ja z obawą
zaczynam przyglądać się jego wypchanemu wojskowemu plecakowi.
- Najlepiej z samym
dowodem – konsekwentnie rujnuję całą misternie zaplanowaną procedurę.
- To po co ja to wszystko
drukowałem? - rozpacz dziadka jest autentyczna.
- Nigdy nie wiadomo... zawsze będzie można zrobić ognisko, jakby w hotelu było za zimno – nie mogę sobie odmówić małej przyjemności.
- A to czemu służy? –
dziadek zrezygnowany odłożył papiery, ale dorwał się do leżących
na blacie zawieszek bagażowych.
- Wpisuje Pan imię,
nazwisko i zawiesza na rączce.
Facet wyciąga grubą jak
moja noga łapę, przymierza do niej zawieszkę i z przerażeniem
stwierdza:
- Ale na moją rękę się
nie zmieści!
środa, 1 kwietnia 2015
Wal-Mart
Prezenter telewizyjny
Jarosław Kuźniar prowadzi biuro podróży organizujące egzotyczne
wyprawy. Oprócz standardowego ludzkiego powiewu zawiści, fakt ten, nie wywołał
u mnie wielkich emocji. Facet ma kasę, niech ją topi. Kto bogatemu
zabroni? Ot, taka warszawska fanaberia. Jednak informacja o tym, że
na prywatne wakacje wybiera kierując się zasadą: "Im mniej
rodaków wokół tym lepiej", wzbudziła już mój szacunek. Sam
postępuję podobnie, niemniej prowadząc biuro podróży, jakoś
staram się mojej niechęci do rodaków za granicą nie upubliczniać.
A tu proszę gość ma jaja, żeby powiedzieć wprost, że działając
w sektorze usług turystycznych, turystów nie cierpi. Pełen
ekshibicjonizm duchowy i szczerość do bólu. Podwójny szacun
dla, zaryzykuję nieśmiało, kolegi z branży.
Za to porada jak tanio
podróżować po USA sprawiła, że serce zabiło mi szybciej, a w
oku zakręciła się łza nostalgii. Dla niewtajemniczonych
przypomnę, że Pan Jarosław doradza kupno sprzętu turystycznego na
miejscu, w amerykańskiej sieci sklepów Wal-Mart, a następnie jego
zwrot po zakończonej wyprawie. Wystarczy powiedzieć, że nam dany
produkt nie pasował. Szast prast! Sklep odbiera towar, oddaje
pieniądze i można wracać z pełnym portfelem do Polski. Rada, jakby
nie było, warta kilkaset dolców.
W tzw. "stanach"
spędziłem ponad dwa lata. Jak tak liczę na szybko, to na podróżach
zeszło ponad pół roku, a resztę spędziłem w pracy od rana do
nocy, a czasami i od rana do rana. Każdego zarobionego dolara
traktowałem z nabożną czcią jaka przysługuje najwyższemu
wcieleniu boga Mamony. Reżim finansowy narzuciłem okrutny. Większa
część zielonych szła do skarbonki, a pozostała przeznaczana była
na podróże. Sponsorem każdego wyjazdu, trochę wbrew swojej woli, niemniej był Wal-Mart.
Zasada zwrotu
niechcianych towarów w tej amerykańskiej sieci jest tak absurdalnie
prosta, że do dziś nie do końca w nią wierzę. Pierwszą rzeczą
jaką tam oddałem był rower. Jako powód podałem brak informacji,
iż nie jest on dostosowany do osób powyżej dwóch metrów wzrostu,
co miało w moim przypadku skutkować kontuzją dolnego odcinka
kręgosłupa. Do dziś pamiętam wytrzeszczone jak cebule oczy
pracownicy sklepu, która z przerażeniem słuchała moich chrząknięć
i z niemym zachwytem podziwiała moje ekwilibrystyczne pozy, którymi
chciałem podkreślić jak bardzo skrzywdziło mnie trzymiesięczne
używanie podstępnego roweru. No ale spróbujcie powiedzieć "Oddaję
rower z powodów zdrowotnych" używając tylko zwrotów "How
are you?" i "My name is Simon".
Blender oddałem już bez
większych problemów, inkasując oprócz pełnego zwrotu kupon
rabatowy na kolejne zakupy. To był bonus za pilną naukę
angielskiego, dzięki której mogłem przedstawić wzruszającą
historię mojej ośmioosobowej rodziny, która co ranek kłóci się o
koktajl, gdyż zbyt mała pojemność urządzenia nie pozwala
zaserwować wszystkim śniadania w jednym czasie. Oczywiście
upewniłem się wcześniej, iż sklep nie oferuje egzemplarza o
większej pojemności.
Eskimoski śpiwór, który
przestał mi być potrzebny po powrocie z Yellowstone, oddawałem
opowiadając mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak zapach
materiału, z którego jest wykonany, przyciąga niedźwiedzie. Cały
dział obsługi klienta słuchał mnie z otwartymi ustami, a dwa dni
później słyszałem jak kasjerki szepczą do siebie: "Patrz!
To ten chłopak z Polski, co przeżył atak niedźwiedzi!"
Misia rzeczywiście widziałem, ale leżał leń na zwalonym
pniu i chrapał. I jakoś nie palił się do ataku ani na mnie, ani
na walmartowy śpiwór.
Z doświadczenia mogę
więc potwierdzić, iż Pan Jarosław nie ściemnia i towary
zakupione w Wal-Marcie można oddać bez zbędnego wysiłku, mówiąc,
że nam nie pasują. Tylko tak sobie myślę, że chyba nudno jest na
tych kuźniarowych wyprawach.
środa, 25 marca 2015
Dowód
- Pasażer podróżujący
na Wyspy Kanaryjskie musi okazać się przy checkinie ważnym dowodem
lub paszportem – tłumaczę spokojnie, a praktykantki poważnie
kiwają głowami i z tępymi minami patrzą w czarny ekran komputera.
Kręcę zrezygnowany głową.
- Słuchajcie pana, bo
same mądrości prawi – Kisia rzuca złośliwie, a następnie z
namaszczeniem wsadza do ust wielkie ciastko własnej produkcji i
bezczelnie kładzie nogi na stół. To jest jak średniowieczne
rzucenie rękawicy. Na końcu języka mam już ripostę, ale na pomoc
Kisi przychodzi wściekły dzwonek telefonu. Praktykantki podskakują
przestraszone.
- Widziałyście już w
życiu telefon? - wylewam trochę żółci na Bogu ducha winne
dziewczyny, które z przerażeniem potakują głowami. Białe
koszulki, czarne marynarki i dźwięki, które z siebie wydają,
upodobniają je do wielkich pingwinów.
- No to śmiało, nie
ugryzie – wskazuję na lekko sfatygowany aparat. Wyższa
praktykantka, okazuje się odważniejsza i nieśmiało podnosi
słuchawkę.
- Yyyyy.... - dziewczyna
rozpaczliwie próbuje się przedstawić. Po chwili zarzuca bezowocny
wysiłek i w skupieniu słucha zdecydowanego głosu w słuchawce.
- Wredna piz..a gdzieś
idzie? - patrzy na nas z niedowierzaniem i próbuje przekazać treść
rozmowy.
- Oooo! W końcu jakaś
akcja – Kisia łapie w lot. Też kiedyś była taka nieogarnięta, więc jej pewnie łatwiej. Zmienia pozycję z półleżącej na
pionową i z zaciekawieniem wychyla się zza biurka, wypatrując tak
ekspresyjnie anonsowanego pasażera. I rzeczywiście w naszym
kierunku zmierzają szybkim krokiem dwie panie.
- Nikt mi nie powiedział,
że paszport musi być ważny! - młodsza z nich od razu przystępuje
do ataku. Wzdycham ciężko, ale wyjątkowo powstrzymuję się od
komentarza i ze słodkim jak kisiowe ciasteczka uśmiechem pytam:
- A czy ma pani ważny
dowód osobisty?
- No mam! W domu! - z
moją małą pomocą, ale pani uruchamia wyłączony na czas wakacji
mózg.
- A jak daleko jest dom?
- jeszcze trochę pomagam, na wypadek gdyby nie wszystkie styki
odpaliły.
- Dwadzieścia minut od
lotniska – w oczach zapominalskiej pojawia się błysk olśnienia.
W każdym z nas podobno drzemie geniusz, tylko nie zawsze potrafimy
go obudzić.
- Do końca odprawy jest
pół godziny, więc jak się taksówkarz pośpieszy to jakoś panią
na ten lot wepchniemy – Kisia trąca mnie pod biurkiem nogą
domagając się jakiejś szpili.
- Taksówka będzie mnie
kosztowała ponad pięćdziesiąt złotych! Brat mi przywiezie –
Pani rzuca mi pełne politowania spojrzenie, odwraca się i wyciąga
komórkę. Jak widać obudziłem geniusza o profilu
matematyczno-organizacyjnym. Pingwiny kiwają głowami, a Kisia
uśmiecha się złośliwie.
- Tylko proszę pamiętać,
że o 17:00 zamykamy odprawę – rzucam za babą.
- Spokojnie, damy radę –
kobitka odchodzi w kierunku krzesełek.
Czas biegnie
nieubłaganie. Kobiety kręcą się niespokojnie na twardych
siedziskach, a brata wciąż nie widać.
- Spóźni się na bank –
podsłuchuję rozmowę dziewczyn z checkinu, gdy do terminala wpada
zdyszany, ogolony na zero chłopak w dresie i dramatycznym gestem
przekazującego pałeczkę sztafety, wręcza siostrze dokument.
Kobieta podrywa się energicznie i wymachując różowym plastikiem,
zbliża się do naszego stanowiska.
- Zapraszam jak
najszybciej do odprawy – w głębi ducha czuję ulgę i nawet coś
na kształt wdzięczności. Jakby nie było, brat dresiarz
zaoszczędził mi kupę papierkowej roboty.
- Na drugi raz tak pan
nie panikuje – kobietka rzuca czułe podziękowanie.
- Ale pan mówił, że na
Kanary tylko dowód lub paszport – mniejszy z pingwinów odzywa
się ludzkim głosem.
- Momencik! Mogę
zobaczyć?- wołam odchodzącą kobietę i wskazuję palcem na
dokument.
- Proszę – babsko
ciężko wzdycha i podaje mi swoją przepustkę do świata wakacji
- Dowodu osobistego brat
nie przywiózł? - pytam retorycznie pukając palcem w duży napis:
'PRAWO JAZDY"
środa, 18 marca 2015
Majonez
- Mamy do
przekwaterowania piętnaście osób. W sumie z pięciu hoteli –
Patrycja próbuje mówić raźnym głosem, ale wychodzi jej to nad
wyraz słabo. Patrzy ponuro w kartkę z nazwiskami szczęśliwców.
Niczego nieświadomi ludzie siedzą teraz pewnie w samolocie i
popijając drineczki przechwalają się kto mniej zapłacił za
wakacje. Taki narodowy sport.
W Sharm el Sheikh trwa obecnie jakaś wielka międzynarodowa
konferencja, overbooking goni overbooking i ogólnie jest lekki
bałagan, co oznacza zamiany hoteli i wielogodzinne kłótnie z
turystami. Ostatnio jedna rodzina poczuła zew pustyni i niczym
rasowi Beduini rozbiła w lobby całkiem profesjonalny obóz,
odmawiając zmiany hotelu. Nic nie wskórał rezydent, ani dyrektor
hotelu. Udało się ich zmiękczyć dopiero Rosjanom, którzy im
zrobili nad głową imprezę do piątej rano.
- Wszystkich wysyłamy do
Rehany. Tam nie jest tak źle, więc może nie będzie takiej
awantury jak ostatnio – Patrycja nakreśliła plan i teraz szuka
wzrokiem ochotnika, który go zrealizuje. Rezydenci zaczynają
przyglądać się z zainteresowaniem brudnej podłodze w biurze, a w
pomieszczeniu zapada grobowa cisza.
- Majonez! Ty będziesz
odpowiedzialny za kwaterunek – dziewczyna zwraca się do młodego
Egipcjanina, który mimo wszechobecnego upału siedzi pod krawatem i
w marynarce.
- Do ciarnej roboty
zawsie Muzin – chłopak uśmiecha się blado. Ma na imię Mohamed,
a ksywę zawdzięcza powtarzanemu jak mantra ostrzeżeniu, że "jak
ktoś się boi egipskiej ślaczki, to niech nie je majoneziu".
- Nie marudź! Kaśka
weźmie ich na klatę rano na spotkaniu informacyjnym – Patrycja
ucina marudzenie Majoneza i zachęcająco uśmiecha się do wielkiej
dziewczyny, która ledwo wcisnęła się w męski rozmiar służbowej
koszuli. Kasia jest wręcz stworzona do pacyfikacji niezadowolonych
turystów. Głos ma tak tubalny, że przekrzyczy największe
histeryczki, a gabarytem przerasta niejednego awanturnika, więc
rękoczyny też odpadają. Jak to opisał w reklamacji jakiś mięczak
przekwaterowany z pięciu gwiazdek z aquaparkiem do czterech z
basenem w remoncie: "Rezydentka budziła grozę. Była jak
spychacz, głuchy na nasze prośby". Kopia pisma wisiała w
biurze przez miesiąc, a Kaśka dostała wtedy premię za "wzorowe
wypełnianie obowiązków".
- Piętnaście osób to
dużo. Mohamed da sobie radę sam? - w Nowej jak widać drzemią
wielkie pokłady empatii i chęć do pracy. No ale trzeba jej
wybaczyć. Jest tutaj od tygodnia, więc ma prawo nie wiedzieć, że
ten śniady chłopak z nieśmiałym uśmiechem, jest mistrzem
manipulacji i królem krętaczy, który z każdej awantury wychodzi
obronną ręką.
- Masz rację! Musisz się
uczyć od najlepszych, więc pojedziecie razem. Samolot przylatuje o
północy – Patrycja uśmiecha się złośliwie i kończy odprawę.
Maszyna ląduje
punktualnie. Nowa nerwowo obserwuje jak Mohamed wita pierwszych
wyłaniających się z hali przylotów. Szeroki uśmiech, ciemne oczy
sarny i spokojny głos z uroczym akcentem budzą zaufanie i przyjazne
spojrzenia. Po chwili Egipcjanin jest już kumplem większości
nowo przybyłych turystów. Ludzie zmęczeni podróżą i późną
porą zajmują miejsca w autokarze i w oczekiwaniu na pozostałych
uczestników wyjazdu zapadają w pierwsze drzemki.
- Mohamed! Idziemy spać!
Powiesz przez mikrofon jak będziemy pod naszym hotelem? –
skacowany facet ze złotym łańcuchem na szyi krzyczy z tylnego
siedzenia autokaru.
Gdy autobus rusza,
większość turystów pogrążona jest w głębokim śnie.
Egipcjanin wyczytuje kolejne nazwy hoteli i nazwiska gości. Pomaga
wyciągać walizki i poklepując zaspanych po plechach, delikatnie
popycha w kierunku kolejnych recepcji.
- Ty Majonez, a ci z tego
Radissona nie mieli być przekwaterowani? - konspiracyjnym szeptem
pyta Nowa.
- Psiecieś sią –
Egipcjanin mruczy jej do ucha i wskazuje na napis Rehana, który
niczym halogenowa latarnia rozświetla czarną egipską noc.
- O kurna! Byliśmy już
tu dzisiaj trzy razy – Nowa rozpoznaje hotelowe wejście.
- Cicho! Musimy tu
psijechać jeście z jedna rodzina. Żlobimy dwa inne hotele i
wlócimy – Majonez uśmiecha się porozumiewawczo
- To ty im nic nie
mówisz? - Nowa jest w szoku i patrzy z przerażeniem na parkę,
która znika w wejściu do hotelu, nie odnotowując faktu, iż
kwaterują się w innym obiekcie niż zarezerwowali.
- Po cio ich stresować w
noci? Sią na wakacijach! - Majonez zdecydowanym ruchem wykreśla dwa
kolejne nazwiska z piętnastoosobowej listy wybrańców.
środa, 11 marca 2015
Kierownik
Budzik dzwoni i wibruje
na biurku jak szalony. Wygląda, że dzisiaj zależy mu na robocie
bardziej niż mnie. Przeklinam w głos. Jest trzecia w nocy.
Lotniskowy fenomen nigdy nie przestanie mnie dziwić. Biała koszula,
identyfikator, krótkofalówka, żółta kamizelka, żargon
niezrozumiały dla lamerów. Każdy ku..wa zazdrości. Tylko godziny
pracy jak 150 lat temu na plantacji bawełny i wypłata lekko
głodowa. No ale tego już nikt nie wie, a jakoś się sam nie
chwalę....
Po chwili w czwórkę
siedzimy w samochodzie i mkniemy przez ciemne puste ulice. Ewa
przysypia, a Anka wierci się cała wkuta, z obrzydzeniem patrząc
jak Marcin z precyzją zegarmistrza skręca wielkiego "lolka".
Widać już wjazd pod terminal, gdy chłopak nerwowo krzyczy, żebyśmy
się zatrzymali. Zjeżdżamy w zatoczkę i Marcinek wyskakuje z
samochodu rzucając:
- Dojdę spacerkiem – a
wielki skręt wystaje mu z uśmiechniętej gęby z brodą Papy
Smerfa.
- Przestałbyś palić tą
marychę przed pracą! – Ania widać wciąż mu pamięta, jak się
zjarał i wpuścił na lot do Paryża dwóch niewidomych lecących
do Barcelony. Ale była awantura!
- Nie krytykuj kobieto
rzeczy, których twój umysł nie ogarnia – Marcin ukrywa twarz w
chmurze trawowego dymu i oddala się spokojnym krokiem. Łatwo się z
nim nie pracuje....
- Debil! - krzyczy za nim
Anka. Jest tak wkurzona, że już współczuję tym, którzy będą
mieli dzisiaj nadbagaż. Piętnaście minut później siedzimy na
checkinach i odprawiamy pierwszych zaspanych pasażerów. Dyskretnie
siorbię gorącą kawę, drukuję kolejne zawieszki i kątem oka
obserwuję moich współtowarzyszy niedoli. Krzysiu tłumaczy jakiejś
grubej babie, że 110 litrowy plecak nie przejdzie jako bagaż
podręczny, Anka wypisuje kolejne kwitki z opłatami na dodatkowe
kilogramy i łakomie spogląda na ogromny plecak krzysiowej baby.
Marcin ze stoickim spokojem próbuje wmówić starszemu Panu, że bez
znaczenia jest fakt, że zamiast do Dublina wydrukował mu kartę
pokładową do Alicante. Chyba za duży był ten poranny "lolek",
bo chłopak wydaje się całkowicie oderwany od rzeczywistości. Dwie
godziny mijają jak z bicza trzasnął i już trzeba biec do hali
odlotów na boarding. Pasażerowie tłoczą się przy bramkach
przeklinając naszą opieszałość. Nikt nie koduje faktu, że
zalegająca na płycie mgła wyjątkowo nie jest naszą winą.
Krzysiu zaczyna wpuszczać
paxy z Alicante. Sęk w tym, że załoga samolotu nie jest jeszcze
gotowa i zanosi się, że długo nie będzie. A na dworze lekki ziąb.
Pasażerowie w klapkach i szortach, gotowi na uderzenie hiszpańskiego
słońca, tłoczą się w ciemnym korytarzu lekko oszronionym przez
zimny lutowy poranek.
- Jak się stewardessy
nie pośpieszą to będzie bunt jak smok – myślę sobie.
- Jak będą buczeć
puścimy gaz! – Marcin czyta w moich myślach i rzuca dobre słowo
za ostatnimi pasażerami znikającymi w ciemnym tunelu. W poczuciu
dobrze spełnionego obowiązku wysyłamy Krzysia po kawę do Subwaya.
Pracująca tam Kasia kocha się w nim na zabój, więc jest nadzieja,
że kolega załatwi na lewo czarny napój bogów i nie będzie trzeba
wyskakiwać z funtów.
Chwilę relaksu
przerywają wrzaski dobiegające z tunelu. Po chwili pojawia się na
bramce przerażony chłopak z płyty lotniska. Jąkając się,
informuje nas, że pasażerowie są zmarznięci na kość i chcą
rozmawiać z menadżerem.
- Ni ch..ja – kręci
krzaczastą brodą Marcinek i upija łyk czarnej i błyszczącej jak
smoła kawy.
- No jak?! Zadzwoń po
Jill niech ich uspokoi – koleś z płyty jest nieźle
przestraszony.
- Dzisiaj twoja kolej –
uśmiecham się do Marcina lekko złośliwie, a ten obojętnie
wzrusza ramionami i zaczyna wciągać żarówiastą kamizelkę. Po
chwili staje przed nami z radiem w garści, eksponując wielki
zegarek na przegubie.
- Co wyglądam jak
kierownik? - okręca się niczym primabalerina.
- Jeszcze teczkę weź –
podsuwam mu skórzaną teką z logo firmy.
- I dla każdego paxa po
"lolku" – Anka jest lekko zbulwersowana całą maskaradą,
a chłopak z płyty patrzy oniemiały na nowo wybranego menadżera.
Marcin znika w ciemnym korytarzu.
- Niech go tam ku..wa
zatłuką – Ania trzyma kciuki za powodzenie marcinkowej misji. Po
chwili wrzaski z korytarza milkną, słychać przytłumiony głos,
który przerywają gromkie brawa. Patrzymy się na siebie z
zaskoczeniem. Brodata gęba wynurza się z czeluści, a uśmiech
zawiązuje mu się wręcz na czubku głowy.
- Co im powiedziałeś –
pytamy jednocześnie.
- Że na pokładzie czeka
na nich ciepłe śniadanie i kawa – pada lakoniczna odpowiedź.
- A wiedzą, że za
opłatą? - w brązowych wielkich oczach Anki widać troskę o los
stewardess.
- No cóż... przerwali
mi brawami – Marcin uśmiecha się obleśnie i zaczyna ściągać
kamizelkę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)