Przyszedł sezon.... w turystyce to coś jak żniwa w rolnictwie. Posty będę zamieszczał teraz nieregularnie, bo pojawiła się wredna, złośliwa i wymagająca Pani Praca. I wygląda na to, że zostanie ze mną do września...... Lubimy się, ale to szorstka przyjaźń, z dużym dystansem i bez różowych okularów.
Stoisz u bram subiektywnie złośliwego bloga, który co środę poprawia moje, a czasami też Twoje samopoczucie. Piszę o turystyce widzianej oczami ludzi popychających we właściwym kierunku tornado, zwane ruchem turystycznym. Spotkacie tu wakacyjnych troglodytów, zakamuflowanych wariatów, zgorzkniałych idealistów i funkcjonujących alkoholików, bo przecież wakacje są dla każdego...
poniedziałek, 20 kwietnia 2015
środa, 15 kwietnia 2015
Witamina
- No co się śmiejesz?!
Sraczkę mam! - wygłaszam oficjalny komunikat, widząc kpiące
spojrzenie, którym Ewa wita mnie, gdy kolejny raz wracam z hotelowej
toalety. Trochę zbyt głośno podzieliłem się gnębiącym mnie
nieszczęściem, bo siedzący obok nas facet zaczyna przyglądać mi
się z lekkim obrzydzeniem. Klasyczny lew basenowy, wystrojony w
nieskazitelnie białe wdzianko szczelnie opinające wystający
brzuszek i podkreślające czerwoną opaleniznę . Czeka tak jak my,
na transfer na lotnisko i chroni się przed karaibskim upałem w
klimatyzowanym hotelowym lobby.
- Jak tak dalej pójdzie
to zabraknie papieru w kiblu – uświadamiam wszystkim obecnym skalę
męczącego mnie zjawiska. Ewa puka się palcem w czoło i pokazuje
mi, abym się już nie odzywał. Facet szepcze coś do ucha swojej
towarzyszki, a ta rzuca mi pogardliwe spojrzenie znad wściekle
czarnych rzęs.
- Znikąd współczucia –
myślę sobie i skupiam się na odczytywaniu sygnałów, jakie do
spółki ze zwieraczami przesyłają mi moje jelita. Trzeba być
podwójnie czujnym, bo wróg stoi u bram. Jednocześnie przypominam
sobie jakie brudne łapy miał ten rybak, który częstował mnie
wczoraj świeżymi krewetkami na ostatniej dzikiej plaży, na jakiej
zatrzymaliśmy się przed zakończeniem naszego objazdu Dominikany.
Chyba potem pożałował swojej wielkoduszności, bo zeżarłem mu
prawie pół siatki. A teraz cierpię.... Próbuję zająć umysł
czymś innym niż myślenie o gównie i porządkuję w głowie
świeże, jak te nieszczęsne krewetki, wspomnienia z kończącego
się właśnie wyjazdu. Przejechaliśmy ponad tysiąc kilometrów,
szukając miejsc i ludzi nieskażonych wirusem masowej turystyki.
Luksusowe resorty z all inclusive zamieniliśmy na podejrzane
noclegownie ze śniadaniem w ulicznych comedorach, uprzątnięte
plaże pełne leżaków na dzikie łachy piachu, a zorganizowane
wycieczki na wąskie ścieżki zapomnianych szlaków.
- Jak się Państwu
podobała Dominikana? - Ewa zaczyna konwersację z hotelowym macho,
próbując zatrzeć negatywne wrażenie, jakie wywarły na siedzącej
obok nas parce moje zwierzenia.
- Och, wie pani.
Rewelacja! Hotel przecudowny! Przepyszne jedzenie, alkoholu do oporu.
Rzuci się parę dolarów i kelnerzy skaczą wokół człowieka, aż
się miło robi – lew basenowy rzuca mi pełne wyższości
spojrzenie. W odpowiedzi wywalam na stolik lekko brudnawe stopy w
zajechanych japonkach i zamykając oczy, z uwagą zaczynam
przysłuchiwać się rozmowie.
- A mieli Państwo okazję
trochę pozwiedzać? – Ewa niczym wytrawny ambasador walczy o
uratowanie resztek stosunków dyplomatycznych.
- O tak! Z tym , że my
nie lubimy odwiedzać sztampowych miejsc, pełnych turystów. Na
wyjazdach szukamy soli życia – facet potoczył wokół dumnym
wzrokiem, a ja ze zdumieniem otworzyłem jedno oko, czekając w
napięciu na dalszy ciąg monologu. Właściciel białego wdzianka
nie przypominał Toniego Halika.
- To co Państwo
widzieli? Saonę? Wodospady? - kontynuuje konwersację Ewa i
dyskretnie próbuje zepchnąć moje nogi ze stolika.
- Nie! Nie! My
zdecydowaliśmy się zobaczyć Dominikanę od kuchni. Wykupiliśmy
wycieczkę do miejsc, gdzie żyją lokalsi i widać prawdziwe życie
– w głosie lwa słychać nieskrywaną dumę.
- Wow! A gdzie
konkretnie? - Ewa już jawnie podpuszcza faceta.
- No...eeee.... Najpierw
było Hi..Hi – poszukiwacz soli życia zaczyna się czerwienić.
- Higuey? Takie miasto z
katedrą? - staram się być pomocny, ale gość kompletnie mnie ignoruje.
- Następnie pojechaliśmy
odwiedzić karaibską szkołę pod palmami. Ale wszystko to nic, przy tym
czego doświadczyliśmy na końcu – facet jest autentycznie
podekscytowany. Wstrzymuję w napięciu oddech.
- Do hotelu wracaliśmy
autobusem krytym strzechą, kierowca puścił "Jesteś szalona",
a obsługa polewała nam rum krzycząc : "Witamina! Witamina!".
Mówię pani, prawdziwy karaibski folklor.
środa, 8 kwietnia 2015
Odprawa bezbiletowa
- Pan już pracuje? -
pytanie zaskakuje mnie w momencie jak wciągam przez głowę firmową
koszulę. Przeciskam przez służbowe wdzianko swój wielki
poczochrany łeb i zaspanymi oczkami lustruję ciekawskiego
niecierpliwca. Duży, starszawy facet w kapeluszu w maskujące
ciapki, markowym polarze, goreteksowych spodniach i trekkingowych
butach. Całości dopełniają wodoodporna teczka na dokumenty i
przeciwsłoneczne okulary, które wsadził na nos mimo późnej pory.
- Ani chybi jakiś
niespełniony komandos, co siedmiodniowy wyjazd all inclusive odbiera
w kategoriach survivalowej przygody. Dobrze, że wpierw zapytał, a
nie rzucił od razu granatem – moje przemyślenia zachowuję dla siebie i z namaszczeniem
odpalam komputer.
- W czym mogę Panu
pomóc? – koszulę mogę mieć wymiętą, oczy podkrążone i włos
zwichrzony, ale standardy trzymam zawsze i mimo środka nocy staram się, aby w moim zachęcającym uśmiechu było jak najmniej ironii. Komandos wyciąga z
teczki plik papierów.
- Podrukowałem wszystko
co było – informuje mnie głośno i toczy wokół dumnym wzrokiem.
Przyszedłem godzinę
przed czasem, terminal jest pusty, więc z nudów jestem wręcz gotów
zacząć bić brawo. Sterta papierów ma ze trzy centymetry.
Dostrzegam dziesięć stron warunków umowy, potwierdzenie opcji, potwierdzenie
rezerwacji, opis hotelu, korespondencję mailową z biurem, vouchery,
nawet druk reklamacyjny. Z całej kupy świstków wyciągam voucher
hotelowy i potwierdzenie ubezpieczenia.
- Ten papierek pokaże
Pan w hotelu, z tego skorzysta w razie choroby, a do odprawy
zapraszam z samym dowodem – odsuwam pozostałe druki, wśród
których zauważam kartę zatytułowaną "Jak nie zgubić się
na lotnisku".
- Czyli do odprawy z
dowodem i z tym? - komandos zręcznie wyłuskuje z całego bałaganu
pięciostronicową rozpiskę lotu.
- Z samym dowodem –
kręcę przecząco głową.
- Czyli najpierw kładę
to, a później dowód? - dziadek twardo trzyma się planu.
- Kartkę z lotem może
Pan schować – widzę jak w oczach pasażera zaczyna pojawiać się
panika.
- To z czym mam iść do
tej odprawy? - w głosie komandosa pojawia się agresja, a ja z obawą
zaczynam przyglądać się jego wypchanemu wojskowemu plecakowi.
- Najlepiej z samym
dowodem – konsekwentnie rujnuję całą misternie zaplanowaną procedurę.
- To po co ja to wszystko
drukowałem? - rozpacz dziadka jest autentyczna.
- Nigdy nie wiadomo... zawsze będzie można zrobić ognisko, jakby w hotelu było za zimno – nie mogę sobie odmówić małej przyjemności.
- A to czemu służy? –
dziadek zrezygnowany odłożył papiery, ale dorwał się do leżących
na blacie zawieszek bagażowych.
- Wpisuje Pan imię,
nazwisko i zawiesza na rączce.
Facet wyciąga grubą jak
moja noga łapę, przymierza do niej zawieszkę i z przerażeniem
stwierdza:
- Ale na moją rękę się
nie zmieści!
środa, 1 kwietnia 2015
Wal-Mart
Prezenter telewizyjny
Jarosław Kuźniar prowadzi biuro podróży organizujące egzotyczne
wyprawy. Oprócz standardowego ludzkiego powiewu zawiści, fakt ten, nie wywołał
u mnie wielkich emocji. Facet ma kasę, niech ją topi. Kto bogatemu
zabroni? Ot, taka warszawska fanaberia. Jednak informacja o tym, że
na prywatne wakacje wybiera kierując się zasadą: "Im mniej
rodaków wokół tym lepiej", wzbudziła już mój szacunek. Sam
postępuję podobnie, niemniej prowadząc biuro podróży, jakoś
staram się mojej niechęci do rodaków za granicą nie upubliczniać.
A tu proszę gość ma jaja, żeby powiedzieć wprost, że działając
w sektorze usług turystycznych, turystów nie cierpi. Pełen
ekshibicjonizm duchowy i szczerość do bólu. Podwójny szacun
dla, zaryzykuję nieśmiało, kolegi z branży.
Za to porada jak tanio
podróżować po USA sprawiła, że serce zabiło mi szybciej, a w
oku zakręciła się łza nostalgii. Dla niewtajemniczonych
przypomnę, że Pan Jarosław doradza kupno sprzętu turystycznego na
miejscu, w amerykańskiej sieci sklepów Wal-Mart, a następnie jego
zwrot po zakończonej wyprawie. Wystarczy powiedzieć, że nam dany
produkt nie pasował. Szast prast! Sklep odbiera towar, oddaje
pieniądze i można wracać z pełnym portfelem do Polski. Rada, jakby
nie było, warta kilkaset dolców.
W tzw. "stanach"
spędziłem ponad dwa lata. Jak tak liczę na szybko, to na podróżach
zeszło ponad pół roku, a resztę spędziłem w pracy od rana do
nocy, a czasami i od rana do rana. Każdego zarobionego dolara
traktowałem z nabożną czcią jaka przysługuje najwyższemu
wcieleniu boga Mamony. Reżim finansowy narzuciłem okrutny. Większa
część zielonych szła do skarbonki, a pozostała przeznaczana była
na podróże. Sponsorem każdego wyjazdu, trochę wbrew swojej woli, niemniej był Wal-Mart.
Zasada zwrotu
niechcianych towarów w tej amerykańskiej sieci jest tak absurdalnie
prosta, że do dziś nie do końca w nią wierzę. Pierwszą rzeczą
jaką tam oddałem był rower. Jako powód podałem brak informacji,
iż nie jest on dostosowany do osób powyżej dwóch metrów wzrostu,
co miało w moim przypadku skutkować kontuzją dolnego odcinka
kręgosłupa. Do dziś pamiętam wytrzeszczone jak cebule oczy
pracownicy sklepu, która z przerażeniem słuchała moich chrząknięć
i z niemym zachwytem podziwiała moje ekwilibrystyczne pozy, którymi
chciałem podkreślić jak bardzo skrzywdziło mnie trzymiesięczne
używanie podstępnego roweru. No ale spróbujcie powiedzieć "Oddaję
rower z powodów zdrowotnych" używając tylko zwrotów "How
are you?" i "My name is Simon".
Blender oddałem już bez
większych problemów, inkasując oprócz pełnego zwrotu kupon
rabatowy na kolejne zakupy. To był bonus za pilną naukę
angielskiego, dzięki której mogłem przedstawić wzruszającą
historię mojej ośmioosobowej rodziny, która co ranek kłóci się o
koktajl, gdyż zbyt mała pojemność urządzenia nie pozwala
zaserwować wszystkim śniadania w jednym czasie. Oczywiście
upewniłem się wcześniej, iż sklep nie oferuje egzemplarza o
większej pojemności.
Eskimoski śpiwór, który
przestał mi być potrzebny po powrocie z Yellowstone, oddawałem
opowiadając mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak zapach
materiału, z którego jest wykonany, przyciąga niedźwiedzie. Cały
dział obsługi klienta słuchał mnie z otwartymi ustami, a dwa dni
później słyszałem jak kasjerki szepczą do siebie: "Patrz!
To ten chłopak z Polski, co przeżył atak niedźwiedzi!"
Misia rzeczywiście widziałem, ale leżał leń na zwalonym
pniu i chrapał. I jakoś nie palił się do ataku ani na mnie, ani
na walmartowy śpiwór.
Z doświadczenia mogę
więc potwierdzić, iż Pan Jarosław nie ściemnia i towary
zakupione w Wal-Marcie można oddać bez zbędnego wysiłku, mówiąc,
że nam nie pasują. Tylko tak sobie myślę, że chyba nudno jest na
tych kuźniarowych wyprawach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)